Anna Dereszowska – Odcinek IV

Odcinek IV
„Brawura na żadnej płaszczyźnie życia się nie sprawdza”
 
 
Czym się różni śpiewanie po polsku  od śpiewania w  językach obcych? Myśli się każdym słowem, czy bardziej nastrojem i emocją?
Kiedy śpiewam po polsku, to bardzo intensywnie myślę o tym, co śpiewam.  Wspaniałą nauką były moje  doświadczenia z wokalistami, czy zespołami  popowymi. Muzycy nie tak bardzo koncentrują się na tym, o czym śpiewają. Dla nich dużo ważniejszy jest sposób wykonania i jakich użyją środków. Kiedy śpiewam w języku  obcym, to chyba bardziej myślę o tym jak, niż co śpiewam. I może przez to w języku obcym łatwiej mi się śpiewa.
 
Przypomina mi się rozmowa z Anną Serafińską, która zastanawiała się, gdzie jest różnica pomiędzy śpiewającym aktorem, a interpretacją piosenki przez wokalistę.
Aktor nigdy nie zaśpiewa tak,  jak wykształcony wokalista. Cztery lata szkoły jazzu i muzyki rozrywkowej,  to nie są przypadkowe cztery  lata. Ci ludzie uczą się bardzo  wiele,  podobnie  jak my, aktorzy,  uczymy  się rzeczy potrzebnych w naszym fachu. Możliwe, że aktora łatwiej nauczyć dobrze śpiewać, niż wokalista opanuje grę aktorską. Możliwe więc, że  nieźle  słyszącego aktora dałoby się nauczyć dobrego wykonania jednej piosenki;  jednak obawiam się, że żadna z polskich aktorek nie mogłaby się zmierzyć  z dobrą wokalistką, na przykład Anią Serafińską.
 
Czy z punktu widzenia aktora jest jakaś różnica w przygotowaniu roli aktorskiej i  kreacji wokalnej?
To jest mniej więcej podobna robota. Pod tym względem bardzo dużo nauczyłam się od Janusza Stokłosy. To on mówił mi, że jeśli przygotowuję piosenkę, to muszę  najpierw pracować nad nią tak,  jakbym pracowała na tekście aktorskim –  żebym sobie powiedziała, gdzie jest kulminacja, które słowa są dla mnie najważniejsze, jakich emocji  powinnam użyć.  A  potem dołożyć do tego muzykę i zrobić z tego piosenkę. Współpraca z Januszem Stokłosą to była praca nad musicalem  i rzeczywiście warstwa tekstowa była tam bardzo ważna. 
Gdybym nagrywała płytę, to pewnie pracowałabym inaczej, ale w takim wypadku byłby mi potrzebny „coach”. Tak się pracuje za granicą, tam aktorzy mają „coacha” do wszystkiego. To jest bardzo cenne, bo ja nie potrafię na siebie spojrzeć z zewnątrz i powiedzieć, co robię źle, bo nie byłabym obiektywna w stosunku do siebie samej. Więc ktoś taki byłby mi niezwykle potrzebny.
 
Dużo tu pracowitości, skromności i pokory. Wyniosła to Pani z domu rodzinnego?
Głównie życie mnie nauczyło, że brawura na żadnej płaszczyźnie życia się nie sprawdza. O tym przekonałam się niedawno na rajdzie w Maroku. Wszyscy,  którzy byli początkowo na wysokich miejscach i zaczęli szarżować, po prostu nie dojechali do mety – albo rozwalili samochody, albo połamali sobie kości.
W takim codziennym życiu, a ja jestem zwykłym, szarym człowiekiem, uważam że lepiej jest powolutku, krok za kroczkiem. Zresztą  nie mam jakichś większych powodów, żeby zachowywać się inaczej, wychylać się przed szereg, bo tak jak ja jest co najmniej kilka. Czasami wydaje mi się, że jest inaczej, ale jednak więcej jest takich chwil, że uciera mi się nosa. Zdarza się, że idę na zdjęcia próbne i wydaje  się że już, już, a tu nagle wygrywa modelka. Po prostu jest sporo takich momentów, w których daje mi się do zrozumienia, że nie ma ludzi niezastąpionych.
 
Myślałem, że aktorka z takim nazwiskiem nie musi już uczestniczyć w castingach.
Nie ma znaczenia czy się nazywam Dereszowska, czy Żmuda-Trzebiatowska. Każda z nas,  proszę mi wierzyć,  chodzi na zdjęcia próbne. Nie zawsze, ale chodzimy. Różnica jest tylko taka,  że kiedyś czekałam w kolejce dwie godziny, a w tej chwili się zdarza, że młodsze koleżanki czekają dłużej, bo mnie się wpuszcza bez kolejki. Ale to wcale nie oznacza, że jestem bliżej tej roli, niż dziewczyny, które dłużej czekały.
Zdarza mi się też, że idę na zdjęcia próbne, mimo że wiem,  że ta rola jest już obsadzona, ale idę, żeby spotkać się z reżyserem, bo może następnym razem będzie o mnie pamiętał.
Proszę sobie wyobrazić, że do „Lejdis” zdjęcia próbne trwały kilka miesięcy, za każdym razem z innymi partnerami. Takie próby są trudne, zwłaszcza dla młodego człowieka. Ma się wrażenie, że to już, bo reżyser pyta o terminy, albo z którym partnerem chciałabym zagrać. Nagle się człowiekowi wydaje, że coś od niego zależy, a później się  okazuje, że  jednak zagra ktoś inny.
To jest cholernie trudny kawałek chleba, potwornie stresujący. Ten mój niedawny wyjazd do Maroka był pierwszym prawdziwym urlopem od czasu, kiedy skończyłam studia. Pierwszy raz,  przez te 10 dni na wakacjach, nie zasypiałam ze ściśniętym żołądkiem, że czegoś nie załatwiłam, do kogoś nie oddzwoniłam, nie przygotowałam się na jakąś próbę. Tam pierwszy raz nie budziłam się znerwicowana i spięta, ponieważ głowę miałam zajętą czymś innym, na przykład czy mechanicy skleili chłodnicę, albo jaka będzie pogoda na jutrzejszym etapie.
Te wszystkie stresy, to jest pochodna świata, w jakim żyjemy. To też wynik tego, że jestem osobą ambitną i upartą, więc za cokolwiek się biorę, to chcę to zrobić dobrze. W pewnym momencie zdecydowałam się na założenie rodziny. Mam więc tę wymarzoną rodzinę, ale to jest kolejny puzzel,  który muszę w tę moją układankę włożyć. Ten element mojego życia jest obecnie najważniejszy, ale potrzeba sporo czasu, żeby wszystko funkcjonowało idealnie, a doba niestety nieodmiennie ma dwadzieścia cztery godziny. 
 

 
U którego polskiego reżysera chciałaby Pani zagrać?
Ha!  Oglądałam ostatnio „Wszystko co kocham” Jacka Borcucha i chciałabym u niego zagrać. Spotkałam się z nim na zdjęciach próbnych. To były jedne z tych zdjęć,  z których wyszłam z potwornym kacem moralnym. Bo wiedziałam że wypadłam fatalnie.
Teraz odczuwam tak zwane zmęczenie materiału. Ten czas ostatnich intensywnych  dwóch lat musiał w końcu dać się we znaki. Myślę, że było mnie ostatnio bardzo dużo, może nawet zbyt dużo. To było moje pięć minut. Teraz, mam nadzieję, będzie moje trzydzieści lat.
 
Moje pytanie było trochę przewrotne, bo chciałem sprawdzić, czy przyjęłaby Pani rolę rdzennej Ślązaczki, takiej jakie portretuje w swoich filmach Kazimierz Kutz?
Jestem niezwykle związana ze Śląskiem, ale jestem  trochę wybrakowaną Ślązaczką, chociażby pod tym względem,  że nie mówię gwarą. Ubolewam nad tym, bo to piękny język. U mnie w domu nie mówiło się gwarą, nie pochodzę z rodziny górniczej, a takiego prawdziwego Śląska i familoków  nigdy nie poznałam. Moja mama była „echt Ślązaczką” i pięknie mówiła gwarą, ale nigdy w domu.
Chciałabym zagrać u pana Kutza, ale obawiam się, że on się już na dobre wycofał się z kinematografii i nie będzie mi to, niestety, dane. Cieszę się, że chociaż miałam przyjemność poznać go osobiście.
 
Dziękując za tę bardzo interesującą rozmowę, życzę Pani kolejnych ciekawych wyzwań artystycznych, ale przede wszystkim spokoju.
 
 
Rozmawiał Wojciech Wądołowski 
 
październik, 2010r.