„Autumn Leaves”
Dzisiaj spotkanie z piosenką, która niejako wbrew swoim warunkom zdobyła światowy rozgłos. Jej ciekawa historia bardzo przypomina sukces innego utworu francuskiego „May Way”. Tak, ta słynna piosenka jest utworem śpiewanym początkowo po francusku, zresztą od czasu do czasu pojawia się jakieś ciekawe nagranie w tym języku – prawdopodobnie tylko Francuzi potrafią odczytać to, co zapisane jest pod skórą piosenki. Później jednak piosenka tak mocno zaistniała w wersji angielskiej, że wielu z nas miało prawo zapomnieć o jej korzeniach. A już osobnym tematem jest „życiorys” tego utworu jako jednego z ważniejszych standardów jazzowych.
Po francusku
Piosenka powstała w 1945 roku pod tytułem „Les feuilles mortes” (czyli „Martwe liście). Tekst napisał poeta Jaques Prevert do muzyki Josepha Kosmy, kompozytora z węgierskimi korzeniami, stąd również funkcjonowanie piosenki pod węgierskim tytułem „Hulló levelek” (Falling Leaves). Pierwszym wykonawcą był Yves Montand i to on nadał piosence charakterystyczną, nostalgiczną rysę.
Inne, bardzo znane, jednak nieco odmienne wykonanie to wersja Edith Piaf. To nagranie, zachowując całą specyfikę nostalgii i francuskiej mgiełki, jest nieco żywsze, co pewnie powoduje ekspresja artystki, która w każde swoje wykonanie wkładała dużo dramatyzmu i specyficznej energii.
Ciekawą wersję nagrał także Iggy Pop. Jego koncepcja to postawienie na spokój, stąd tekst jest mówiony lub bardzo delikatnie jakby od niechcenia zaśpiewany. W kontrapunkcie do wersji wokalnej pozostaje delikatna, ale żywa rytmicznie warstwa akompaniamentu.
Po angielsku
Piosenkę na wielkie muzyczne salony wprowadziła niezawodna Jo Stafford, która już kilkukrotnie zapisała sie w historii muzyki jako ta, która przyczyniła się do nieśmiertelności kilku utworów. Od tego momentu „Autumn Leaves” zaczęła funkcjonować w nowej rzeczywistości. Prawdopodobnie to wykonanie spowodowało, że stała się ona bardzo popularna.
Wykonanie Joe Stafford zachęciło całe szeregi mniej i bardziej znanych wykonawców do zainteresowania się piosenką. W efekcie otrzymujemy wiele wykonań, które jednak niczym szczególnym się nie wyróżniają. Frank Sinatra, Eric Clapton, czy Nat King Cole to tylko przykłady takich właśnie wykonań. Wersja tego ostatniego, bardziej nostalgiczna i nastrojowa jest tutaj najlepszym przykładem.
Wyjątkiem na potraktowanie piosenki w sposób szczególny jest nagranie Evy Cassidy. Ta artystka, specjalizująca się w wykonywaniu obcego repertuaru, za każdym razem pokazuje zupełnie inną jakość. Jej wersje są zawsze bardzo interesujące, często odbiegające od oryginału. I w przypadku tej artystki nie mam nigdy problemu z lekkimi zmianami w linii melodycznej – ten zabieg zawsze czemuś służy. Tak na dobrą sprawę Eva Cassidy tworzy nową piosenkę. I co ciekawe, wielu innych wykonawców bardzo często wykonuje piosenkę opierając się na wersji tej artystki. Zjawisko covera z nieoryginalnej wersji jest bardzo niepokojące i na pewno nie jest godne rekomendacji.
A jak piosenka może brzmieć jako utwór nowoczesny, na miarę XXI wieku? Odpowiedzią jest wersja, którą nagrał Leslie Odom. W tym nagraniu słychać wpływy wszystkich wcześniejszych wykonań, ale jest też sporo współczesnej kreacji, zwłaszcza ciekawe rozwiązania rytmiczne.
Instrumentalnie
Przełomowym momentem w życiu piosenki było jej życie jako utworu instrumentalnego. Wszystko zaczęło się od nagrania Rogera Williamsa, który w 1955 roku wprowadził utwór na 1. miejsce amerykańskiej listy przebojów.
Piosenka, początkowo skromna i muzycznie niepozorna, zainteresowała także środowisko jazzowe. Bardzo szybko powstawało wiele wersji, a dziś „Autumn Leaves” jest uznanym standardem jazzowym. Lista muzyków, którzy włączyli utwór do swojego repertuaru, jest długa, z takimi znakomitościami, jak: Biil Evans, Ben Webster, Chat Beker, Chick Corea. Bardzo ciekawe, ciągle stanowiące wzór dla wielu muzyków, jest nagranie zespołu Milesa Davisa. Tutaj wszystko, od intrygującego wstępu, przez podanie zasadniczego tematu muzycznego, przez wielowątkowe wariacje, jest podporządkowane ciekawej koncepcji. Zresztą sam artysta całe swoje życie oparł właśnie na świadomości grania, do czego podczas bezpośredniej współpracy, zaraził wielu znakomitych później muzyków.
Po dużej dawce nagrań będących bazą do dzisiejszego rozumienia piosenki czas na osobny rozdział, czyli wersje trochę inne, czasem tylko dziwne, często trochę „odjechane”.
Zespół Coldcut, mimo nagrania wersji raczej spokojnej, zaproponował zupełnie inną energię. Cały czas mamy do czynienia z balladą, jednak w tym przypadku jest tu nie tak nostalgicznie, a delikatna, mądra aranżacja, dodaje nagraniu smaku.
Ledisi nagrała wersję bliższą koncepcjom jazzowym. Tutaj jednak bardziej słyszymy opracowanie wariacyjne. Na pierwszy plan wysuwa się jednak wirtuozeria samej wokalistki, która wprowadza nas do swojego, intrygującego świata.
Niezwykle intrygującą, wręcz dziwną wersję nagrała Diamanda Galas. Tutaj już od samego, stosunkowo długiego wstępu wiemy, że będziemy uczestniczyć w czymś niezwykłym. Na pewno nie możemy tego wykonania traktować jako kolejnej odsłony piosenki, to raczej zupełnie nowe, chyba jednak eksperymentalne podejście do znanego utworu. Nie zdziwię się, gdy słuchacze przerwą słuchanie tej wersji w połowie, bo to propozycja dla odważnych. Niżej podpisany wysłuchał całości. I to kilkukrotnie.
Nasze spotkanie z piosenką kończymy wersją w stylistyce, bez której rozwój muzyki nie byłby możliwy. Być może kiedyś historia oceni modę na mixy, dla mnie jest to istotny kawałek naszego muzycznego życia. Oczywiście można dyskutować, czy to jeszcze sztuka, czy już inżynieria – na pewno jednak nie można odmówić osobom zajmującym się mixami dużego wkładu zarówno w popularyzację muzyki, jak i jej rozwój. Brytyjski duet Way Out West posłużył się jedynie kilkoma cytatami, mamy więc właściwie zupełnie nowy utwór. Fakt zamieszczenia fragmentów innej kompozycji to, niezależnie od intencji, wielki zaszczyt dla artysty, którego się cytuje. I to chyba wystarczy.
Wojciech Wądołowski
wrzesień, 2016 r.