Część I
„Każdy lubi owacje”
Pogotowie Wokalne: Gdyby chciało się pokusić o Pani klasyczny życiorys w stylu: urodziła się, ukończyła, pracowała, to w miejscu wykształcenie należałoby chyba wpisać Studio Buffo?
Katarzyna Groniec: Moja edukacja skończyła się na maturze, a potem moimi studiami była rzeczywistość Teatru Studio Buffo, bo tam spędziłam siedem sezonów. Myślę, że mogłabym te lata nazwać studiami estradowymi, bo dzięki nim posiadłam wiedzę i umiejętności piosenkarsko-estradowe z elementami aktorstwa.
Można więc powiedzieć, że zdobyła Pani coś lepszego niż niejeden dyplom renomowanej szkoły?
Nie wiem. Nie mam dyplomu ani renomowanej, ani nawet nierenomowanej uczelni, więc trudno mi powiedzieć, co jest lepsze. W specyficzny sposób przyswajałam wiedzę, także do dziś dużo łatwiej jest mi uczyć się praktykując, niż zapamiętując teorię z książek. Praktyka i sprawdzanie wszystkiego na własnej skórze uczy szybciej. I boleśniej, przez co, niewątpliwie skuteczniej.
Jednak artysty nie ocenia się po dyplomie, tylko po tym, co osiągnął w swoim zawodzie?
Możliwe. W moim przypadku to była żmudna praca – czasami metodą twórczych prób i błędów, czasami sprawdzania efektów po ilości braw albo brawek po piosence. Więc pewnie to była bardziej okrutna forma pobierania nauki, bo przecież każdy lubi owacje.
Dzięki występowi w pierwszym składzie „Metra” z dnia na dzień stała się Pani osobą rozpoznawalną i gorąco oklaskiwaną. Nie miała Pani nigdy syndromu wody sodowej?
Pewnie miałam, tylko że jeśli ta sodówka w ogóle się zdarzyła, to była bardziej odczuwalna dla mojego otoczenia niż dla mnie samej. Ja po prostu płynęłam na fali i wiele rzeczy wydawało mi się naturalnych. Na szczęście, a czasami na nieszczęście noszę w sobie mojego prywatnego i surowego krytyka, który nie pozwala mi za wysoko wzlecieć. Dzięki niemu sama potrafię w szybki sposób sprowadzić się na ziemię. Na początku pierwszej popularności „Metra” miałam 18 lat, więc trudno było oprzeć się szaleństwu. Zawsze byłam postrzegana jako osoba skromna, więc najprawdopodobniej ta sodówka nie wyglądała aż tak spektakularnie, jak u tych bardziej bezczelnych, jednak chyba skłamałabym, gdybym powiedziała, że nigdy mi nie odbiło.
Była Pani zawsze uważana za jedną z gwiazd Józefowicza.
Tak, byłam uważana.
Niedawno odbył się koncert z okazji 20-lecia „Metra” i Pani nie mogło tam zabraknąć. Pewnie łza w oku się zakręciła ze wzruszenia?
Oczywiście! To był niesamowicie sentymentalny wieczór, cudowne spotkanie z ludźmi, których nie widziałam wiele lat. Porozłaziliśmy się, każdy ma teraz swoje życie, niekoniecznie związane ze sceną. To było bardzo przyjemne wystąpić jeszcze raz razem. To nic, że tonacje za wysokie , kondycja nie ta, choreografia za trudna – to wszystko powodowało, że było nie tylko łzawo ale i zabawnie.
No tak, kilka lat minęło.
Tak, wiemy, jak wyglądaliśmy 20 lat temu, bo ciągle są dostępne fotografie z tamtych czasów, a teraz…… z niektórymi czas obszedł się łagodnie, a z innymi mniej.
To było takie spotkanie w stylu dwudziestolecie matury?
Ha, ha, chyba tak, tyle że to spotkanie odbyło się z publicznością. Świetne doświadczenie. Bałam się tego, nawet początkowo byłam przeciwna, wolałam się po prostu spotkać i pogadać, ale już bez wychodzenia na scenę. Bałam się ,że potraktujemy ten spektakl zbyt serio, co groziłoby żenującą katastrofą. Ale przekonano mnie, że za 10 lat, już na bank, to się nie uda, więc ostatni raz… Pewnie na 30 albo 40-leciu „Metra” na scenie będą młodsi, a my z widowni będziemy kręcić nosem, udając, że byliśmy lepsi.
Dlaczego tak długo czekała Pani z decyzją o odejściu ze Studio Buffo i o artystycznym usamodzielnieniu się?
Proza życia. Urodziłam dziecko mając dwadzieścia jeden lat i sama je wychowywałam, musiałam więc pracować, by mieć pieniądze na utrzymanie siebie i dziecka . Nie miałam odwagi odejść. Poza wszystkim wtedy robiliśmy ciekawe rzeczy, jak „Do grającej szafy grosik wrzuć”, „ Nie opuszczaj mnie”, „Tyle miłości”. To były bardzo świeże przedstawienia, pełne wdzięku, lekkości. Przez jakiś czas kolejne spektakle przynosiły nowe wyzwania. Na przykład w spektaklu z piosenkami Brela miałam możliwość obcowania z piosenką przez duże P. Brel jest dla mnie absolutnym mistrzem i choć miewam różne fascynacje, to miłość do twórczości Brela zostaje. To co on zrobił dla piosenki, co pisał i jak śpiewał, jest czymś niezwykłym. To gigant. Potem były bardziej charakterystyczne piosenki, choć nikt się nie spodziewał, że mogę taki repertuar wykonywać. To był dla mnie bardzo owocny czas. W okolicach piątego, szóstego sezonu zaczęłam się lekko nudzić. Czułam, że już nie idę do przodu i że już nic ciekawego nie będzie się działo. No i powoli, powoli dojrzewałam do ważnego kroku, jakim było odejście.
W roku 2000 udało mi się w wydać płytę. Proces produkcji tej płyty trwał długo, bo na Grzegorza Ciechowskiego [producent płyty „”Mężczyźni”] czekałam rok. Dopiero, kiedy zakończył pracę nad płytą Republiki, mogliśmy zabrać się za nasz materiał. I to był definitywny moment rozstania ze Studio Buffo.
Uparła się Pani, że to musi być Ciechowski?
Tak. Wtedy potrzebny mi był producent, który wie dużo więcej ode mnie, któremu mogłam całkowicie zaufać i oddać piosenki bez obawy, że zrobi mi krzywdę. W tamtym czasie byłam zielona, mimo że występowałam już kilka lat na estradzie i moje nazwisko było rozpoznawalne. To nie było moje pierwsze podejście do nagrania płyty. Czułam, że jeśli ta kolejna, trzecia już próba się nie powiedzie, to nigdy niczego nie wydam, polegnę.
Rozmawiał Wojciech Wądołowski
luty, 2011 r.