Katarzyna Groniec – Odcinek II

Część II

„Nie mogłam bezgranicznie poddać się regułom rynkowym”

 
Decydującym momentem w Pani procesie odchodzenia ze Studio Buffo była chyba ryzykowna decyzja wzięcia udziału w konkursie Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu?
Tak. To zresztą była zabawna historia. Namówił mnie do tego konkursu  jeden z kolegów z zespołu, bo mnie samej nie przyszłoby to do głowy. Początkowo zainteresowałam się tym pomysłem, ale potem, jak zwykle, zwątpiłam. Inny z kolegów wysłał za mnie zgłoszenie i nawet nie wiedziałam, że byłam na tyle znana, że zakwalifikowano mnie od razu do II etapu.  Bardzo się ucieszyłam i pojechałam do Wrocławia.  I dopiero tam dotarła do mnie świadomość  ryzyka i wielkiej odpowiedzialności. Kiedy usłyszałam  komentarze,  że przyjechali studenci, młodzi aktorzy i Katarzyna Groniec,  poczułam się dziwnie. Nieważne, że Groniec była młodsza od niektórych studentów i że  miała dużo krótszy  staż sceniczny od wielu młodych aktorów.  Oni  mieli nade mną zasadniczą przewagę. Byli anonimowi,  ja już nie.
Pamiętam,  że Józek [Janusz Józefowicz] nie  był zadowolony z mojej decyzji,  bo bał się,  że zostanę przez werdykt skrzywdzona. Wiadomo, że to był czas, kiedy niechętnie przyglądano się przedsięwzięciom robionym przez amatorów,  Józefowicz nie był szczególnie lubiany w środowisku. I to prawda, że byliśmy bandą amatorów, którzy nie dość, że zawładnęli Teatrem Dramatycznym [scena, na której początkowo wystawiano „Metro”], to nawet nie umieli się zachować.  I to też była prawda, bo tabunami biegaliśmy po korytarzach teatru. Mieliśmy po siedemnaście, osiemnaście, w porywach dwadzieścia kilka  lat i dużo dobrych chęci, więc biegaliśmy, bo  byliśmy ciągle spóźnieni albo biegaliśmy, wygłupiając się, albo po prostu z nadmiaru energii. 
 
Wielokrotnie spotykałem się z krzywdzącą opinią, że w konkursie wystąpiła Groniec  i wygrała, bo jako profesjonalistka musiała wygrać. A przecież w tym konkursie wcześniej i później  startowali doświadczeni aktorzy z teatrów muzycznych i nic w nim nie osiągnęli. 
No właśnie. To był pierwszy raz, kiedy ktoś o mnie powiedział – profesjonalistka. Wcześniej byłam amatorką od Józefowicza. Jeden ruch i awansowałam. To nie był konkurs dla amatorów. Brali w nim udział aktorzy z różnych teatrów. Studenci przygotowywani przez wspaniałych artystów pedagogów. Fakt, że byłam rozpoznawalna już tylko przeszkadzał. Józek stwierdził, że skoro mi się udało, to w przyszłym roku też ktoś z jego zespołu pojedzie i wygra.  Pojechali ludzie  za rok, za dwa lata i nic nie zdobyli. Nikomu nie udało się tego sukcesu powtórzyć i odnotowuję to nie bez satysfakcji, bo okazało się, że być może chodziło o coś więcej niż sprawne wykonanie piosenki. 
 
Chciałbym chwilę zastanowić się nad trudnością decyzji artystycznych, nad takim momentem, kiedy te wszystkie fajerwerki po zdobyciu nagrody opadną, dziennikarze przestają nagabywać, robi się cicho i trzeba wziąć sprawy w swoje ręce.
Moi znajomi byli niezadowoleni, że nie wykorzystałam tej nagrody. Powinnam była pójść za ciosem i wydać na przykład  wszystkie piosenki, które zaśpiewałam w Buffo.  Konkurs wygrałam w marcu, więc najpóźniej  jesienią powinna była  ukazać się płyta. Wtedy jest wielkie bum, wszystko się rozkręca, płynę na fali i ogólnie jest fajnie. Tylko że to bez sensu.  Skoro jeszcze nie byłam gotowa,  nie mogłam bezgranicznie poddać się regułom rynkowym, bo byłabym strasznie nieszczęśliwa. 
 
To chyba jest właśnie syndrom laureata – człowieka, który wygrywając konkurs czy program telewizyjny, z dnia na dzień musi zacząć decydować o każdym swoim kroku.  A najczęściej nie jest na to kompletnie gotowy.
Żyjemy teraz w innych czasach. Kiedyś  było inne tempo życia, nie było internetu, komórki dopiero wchodziły.  Dzisiaj jest dużo trudniej – wszystko jest bardzo skomercjalizowane i nastawione na szybki efekt. Jest pełno konkursów, które ktoś wygrywa, tylko że za dwa tygodnie nikt nie pamięta, o jaki konkurs chodziło i  kto ten konkurs wygrał. Niektórzy optymiści uważają, że to już  powoli będzie przemijać, że ludzie są zmęczeni  takim konsumpcyjnym stylem życia.  
 
Nie wydaje mi się, że teraz jest trudniej, bo przecież dziś tak samo jak kiedyś trzeba mieć pomysł na siebie i umieć o sobie samym decydować.
Nie, nie. Myślę, że przez co najmniej  dziesięć lat telewizja wykonała strasznie złą robotę. Kabarety w latach siedemdziesiątych  i osiemdziesiątych proponowały zupełnie inny rodzaj rozrywki. Poczucie humoru było na wysokim poziomie. Żeby złapać żart trzeba było ruszyć głową i ludzie ruszali.  Teraz w rozrywce ma być przaśnie, żeby człowiek, pijąc piwo przed telewizorem,  nie zmęczył się. Myślę, że telewizja zabiła tak zwaną rozrywkę wyższą. Może nadzieją na lepsze programy są kanały tematyczne, chociaż wiadomo, że to zawsze będzie propozycja niszowa. W dodatku na takim kanale ciągle będziemy oglądać powtórki  Kabaretu Starszych Panów, bo nic lepszego nie powstało i nie ma szansy powstać, bo skąd wziąć pieniądze.  
 
Powróćmy do bardzo ważnego w Pani życiu artystycznym wątku fonograficznego. Pracując nad płytami, miała Pani szczęście do współpracy z najlepszymi: Ciechowski, Herdzin, Dziubek.  Sama pani powiedziała, że od płyty „Przypadki” poczuła się dojrzałą artystką.
Tak. To była pierwsza płyta wydana całkowicie świadomie.



 

Uważam tę płytę za jedną  z lepszych, jakie ukazały się w Polsce. Także pod względem stricte muzycznym.
Bardzo mnie to cieszy. To materiał  bardzo ascetyczny, ubrany w tak niewiele dźwięków. Spotkałam się nawet z zarzutem,  że ta płyta jest uboga muzycznie. Nic bardziej mylnego.
 
Szkoda tylko, że tak mało ludzi miało szansę się o nie dowiedzieć, bo nie było o niej szczególnie głośno.
„Przypadki” miały niezłą promocję, ale ten rodzaj piosenki nie ma jakiejś  szczególnej siły medialnego przebicia.
 
Niewątpliwym  współtwórcą sukcesu tej płyty był Piotr Dziubek, dlatego żałuję, że zakończyła Pani tę wspaniałą współpracę.
Nic nie może trwać wiecznie, więc ta pięcioletnia współpraca też  musiała się skończyć.  Żeby zrobić coś nowego i świeżego, trzeba próbować nowych rzeczy, z  innymi ludźmi. To była trudna decyzja dla nas obojga, ale myślę, że słuszna. Upłynie trochę wody i  mam nadzieję,  że jeszcze niejednokrotnie spotkamy się z Piotrem  w pracy.  


 
Rozmawiał Wojciech Wądołowski
 
luty, 2011 r.