Leonard Cohen

Leonard Cohen

Początkowo miał to być felieton poświęcony tylko jednej piosence Leonarda Cohena. Bardzo szybko jednak okazało się, że artykuł nie ma sensu, bo materiał muzyczny jest za ubogi. Ta ubogość nie wynikała z ilości nowych wykonań, a raczej ich jakości, najczęściej nie do przyjęcia. W ten sposób dotknąłem drugiego utworu tego artysty, bo tu interesujących nagrań było sporo. Sprawa więc  prosta: zamieniam piosenki i wszystko jest załatwione. No tak, ale to byłoby zbyt banalne. No bo przecież ciągle jest ta piosenka, która zainicjowała moje zajęcia się twórczością Cohena, więc nie można tak łatwo odpuścić. Dlatego tym razem będzie o 2 piosenkach, a utworem, który mnie sprowokował, jest słynny song „Hallelujah”.

Hallelujah to piosenka sprzed bez mała 50 lat, która bardzo szybko po premierze zniknęła. I zapewne słuch by o niej zaginął, gdyby nie nowe wykonania innych artystów. Paradoksalnie te nowe wersje, na ogół beznadziejne sprawiły, że piosenka odżyła, a niektóre z tych wersji wręcz doprowadziły do niesamowitego rozgłosu. Większość z nowych opracowań to absolutne bezczeszczenie oryginału – banał, ckliwość i plastikowy patos. Co ciekawe, wiele z tych prób cieszy się ogromnym powodzeniem, jak np. propozycja  Alexandry Burke. Ta wersja powstała trochę przypadkiem, bo podczas jednego z brytyjskich talent show ktoś po prostu kazał uczestniczce zaśpiewać ten utwór. Po programie wokalistka śpiewała ją przy każdej okazji i była kojarzona głównie z piosenką Cohena, umieszczając ją nawet na szczycie list przebojów.

Właściwie jedyny udany cover to wersja Jeff’a Buckley’a, którego wykonanie do dziś doceniane jest przez melomanów na równi z oryginałem. Dla mnie ta wersja  jest ciekawsza i bardziej wiarygodna od interpretacji autorskiej – głównie chodzi mi o spójność przekazu.

Wszystkie pozostałe wersje to tania gastronomia, wykorzystywanie popularności piosenki i granie na uczuciach słuchacza. W jednym z wywiadów sam Cohen przyznał, że liczba coverów tej piosenki jego samego bawi. Chodzi mu tu zwłaszcza o paradoksalną sytuację, kiedy to na początku wytwórnia fonograficzna długo nie chciała tej piosenki nagrać. Artysta wyraża także zaniepokojenie zbyt dużą ilością nowych interpretacji utworu. I trudno się z nim nie zgodzić.

Druga piosenka , “Suzanne”,  jedna z ważniejszych piosenek kanadyjskiego barda, po kątem nowych wykonań znajduje się na drugim  brzegu estetycznym. Tu jest sporo świetnych nagrań świadczących o wielkim szacunku dla geniuszu autora. Początkowo utwór był wydany jako wiersz, ale w tym samym roku pojawił się jako piosenka. Pierwsze wykonanie przypadło Judy Collins, która o rok wyprzedziła wykonanie autorskie.

Choć wersja samego Cohena wydaje się nam wciąż pierwowzorem, to z uwagi na okoliczność pierwszego wykonania piosenki przez inną artystkę, wykonanie autorskie można traktować jako cover. A jeszcze lepiej potraktować je jako wersję zarezerwowaną i nietykalną. Na pozór mogłoby się wydawać, że tej piosenki nie powinno się opracowywać na nowo, bo może być tylko gorzej. Okazuje się, że niekoniecznie. Mało tego, nagrań twórczych i interesujących jest stosunkowo dużo.

Pierwsza, która odważyła się na swoją wizję, była specjalistka cowerowa, Nina Simone. Jej wersja jest może lekko zaskakująca, ale na pewno przekonująca.

W tym miejscu trzeba wspomnieć jeszcze dziwniejszą wersję. Meshell Ndegeocello nagrała całą płytę z piosenkami wykonywanymi wcześniej przez Ninę Simon. Muszę przyznać, że tego nagrania musiałem wysłuchać kilka razy, aby zrozumieć jego genialność. Wszak tu mamy do czynienia z coverem w kolejnym obiegu. Zawsze byłem zagorzałym przeciwnikiem takich zabiegów, bo jeśli robić wersję starej piosenki, to powinno się sięgać do wersji źródłowej, a nie gotowego opracowania, czyli produktu lekko przerobionego. W tym jednak przypadku nie ma tego problemu, bo Meshell od razu się przyznała, że nie była zainteresowana piosenką Cohena, tylko wersją jej muzycznego guru. Zresztą zadedykowanie piosenki Ninie Simone nie powinno budzić wątpliwości, że to nagranie świadome.

To co zrobiła Meshell może się wydawać dziwne i mocno odbiegające od klasyki coverowej.  Najważniejsze jednak, aby mieć wizję tego, co chce się zrobić. I na pewno nie można odmówić kreatywności brytyjskiemu raperowi Plan B, który na bazie Suzanne opowiedział nową historię. Można dyskutować nad sensem tak śmiałych eksperymentów, bo to ani klasyczny cover ani samodzielny nowy utwór. Mnie jednak takie próby przekonują dużo bardziej niż durne kopiowanie i ogrzewanie się blaskiem sławy autora utworu.

Pozostając w klimacie wykonań o charakterze wariacji uwagę zwraca wersja The Fying. Tutaj, wykorzystując oryginalny tekst, opracowano wersję bardziej zbliżoną do klimatów raperskich. W tym jednak przypadku postawiono na bardzo wyrazisty, lekko psychodeliczny akompaniament. I tu znowu ten sam wniosek – lepsza taka próba, niż plastikowa kopia.

Wracając do wykonań mniej eksperymentalnych warto posłuchać Roberty Flack. Artystka zaproponowała artystyczną wersję wzbogacając warstwę muzyczną utworu,  przy zachowaniu jednakże zamierzeń autora. Zastosowała lekko zmienioną wersję linii melodycznej, która tutaj wyjątkowo nie przeszkadza; zmiany te nie wynikają z poprawiania, tylko z próby wspomnianego umuzycznienia. Całość jest znacznie dłuższa od pierwowzoru,  a mimo to ani przez moment nie nuży. Takie podejście do znanej piosenki pokazuje, jak ważna jest koncepcja, a potem jej mistrzowska realizacja. Przyznam, że ta wersja bardziej przekonuje mnie, niż oryginał, a na tle wszystkich dobrych wykonań coverowych zdecydowanie się wyróżnia.

A teraz wykonanie niezwykłe:

Rene Marie pokazała swoją klasę, robiąc rodzaj muzycznego kolażu. Jednak dla mnie to coś więcej. Artystka wykonała piosenkę, kojarząc ją z Bolerem Ravela. Genialnie zaśpiewany wstęp, ale też krótkie zakończenie fragmentem klasyki, to tylko dodatek do genialnej koncepcji, jaką było oparcie Suzanne na rytmice ravelowskiego przeboju. Tutaj przy okazji drobna uwaga. Nasi początkujący wokaliści jazzowi myślą, że zwrócą na siebie uwagę wyróżniającą się barwą głosu, ale przede wszystkim mocno koncentrując się na udziwnionych improwizacjach. Tymczasem największe nazwiska światowej wokalistyki jazzowej pokazują, że technika to tylko absolutny wstęp do czegoś więcej. Bo tu przecież chodzi o świadomość i ponadprzeciętną wyobraźnię muzyczną, a te przydają się każdemu muzykowi niezależnie od tego,  jaki gatunek reprezentuje.

Na zakończenie 2 nagrania moich ulubionych wokalistów. Peter Gabriel tak mocno po swojemu zaaranżował piosenkę, a później tak sugestywnie ją wykonał, że aż trudno uwierzyć, że to cover.

Podobne wrażenia można odnieść słuchając Jamesa Talora. Ten artysta przyzwyczaił do swojego kameralnego świata. Wszystkie jego wykonania, niezależnie czy są piosenkami autorskimi, czy zapożyczonymi, są w podobnym klimacie. Dzięki temu interpretacje Taylora można rozpoznać po kilku taktach. Tak  jest też i w tym przypadku. Na pewną są odbiorcy, którzy uważają wykonania tego artysty za mało spektakularne. Dla mnie jednak są one esencją artystycznego bytu.

O bogatej twórczości Cohena można by rozmawiać jeszcze długo. Aczkolwiek tutaj nie chodziło o monografię artysty, a tylko o pokazanie na przykładzie 2 piosenek jednego autora, że każdy utwór wymaga indywidualnego podejścia. Czasami piosenka jest tak delikatna, że jakakolwiek ingerencja „artystyczna” jest naruszeniem prywatności, nie mówiąc o dobrach osobistych. Zupełnie osobnym zagadnieniem jest fenomen popularności niektórych wersji, dla których lepiej byłoby, gdyby nie powstały. Ale to już kwestia smaku i progu bólu słuchaczy, a na to mają wpływ m.in. stacje radiowe, które promując taką niestrawną wersję sugerują odbiorcom, że to jest wartościowe.

 

Wojciech Wądołowski

październik, 2013 r.