Paweł Małaszyński – Odcinek I

Część I
„Muzyka nie potrzebuje znanych twarzy, żeby zaistnieć.”
 
Pogotowie Wokalne: Ile „jesteśmy w stanie zapłacić za święty spokój”? 
Paweł Małaszyński:  Hmmmm.  To zależy. Czasami jestem w stanie poświęcić wiele dla świętego spokoju, więc  wtedy uciekam, pakuję te przysłowiowe walizki i rezygnuję ze wszystkiego. Oczywiście chodzi tutaj o życie kompletnie nie związane z teatrem,  tylko bardziej z tym naszym tak zwanym showbiznesem. Wiadomo, że czasami  są pewne okresy w moim życiu, że trzeba wyjść na zewnątrz i reprezentować dany projekt, czyli brać  udział w sesjach i wywiadach, aby promować film, czy serial, który się zrobiło. Ale potem najczęściej lubię zniknąć,  bo bardzo szybko mnie to nudzi i czuję się lekko wypalony.
 
Czyli tekst piosenki,  której fragment zacytowałem , jest Twój, nie tylko w kontekście autorstwa, ale utożsamiania się  z nim?
Tak, tak.  Mówisz o piosence „Ex” z ostatniej płyty. Tam dokładnie mówię o sytuacjach, gdy masz wszystkiego dosyć i  odcinasz  tę pępowinę, ale potem, kiedy już odpoczniesz,  z powrotem ją przyszywasz. Bo takie jest życie.  Kiedy biorę udział w jakimś przedsięwzięciu, to oddaję temu całe serce, a potem należy mi się święty spokój. Staram się dosyć często uciekać, żeby wszyscy się na jakiś czas odczepili.
 
Jednak większość repertuaru na płycie „still alive” zespołu Cochise jest w języku angielskim.
Wynika to z moich korzeni muzycznych. Zawsze słuchałem więcej muzyki  zagranicznej, niż polskiej. Zresztą angielski jest językiem bardziej uniwersalnym.  Pewnie dlatego jakoś łatwiej idzie mi pisanie w tym języku.
 
Tu widzę spójność z tym, co powiedziała mi  Anna Dereszowska, że śpiewanie w językach obcych jest dla aktora łatwiejsze.
Jeśli myślę o polskiej muzyce, to zawsze najtrudniejszym elementem jest w niej tekst. Niejednokrotnie muzyka jest  świetna, ale tekst jest do bani. Na naszym rynku ewenementem jest Kasia Nosowska, która pisze fantastyczne teksty po polsku, czy też Piotrek Rogucki, wokalista zespołu Coma. To są  tacy autorzy, którzy sięgając  głębiej i próbując dotrzeć do   korzeni,  robią  zupełnie coś innego z tekstem piosenki, mówią o czymś innym. Oni potrafią się bawić słowem w sposób,  który mi odpowiada i który stymuluje moją wrażliwość .  Bo oprócz muzyki musi być jeszcze tekst i jakiś przekaz, więc to muszą  być naczynia połączone.
 
Gdy przyglądałem  się Twojej działalności muzycznej, to pomyślałem, że Ty nie traktujesz muzyki jako poszerzenia  horyzontów aktorskich.
Moje życie artystyczne zawsze kręciło się wokół muzyki, a przygoda z muzyką rozpoczęła się  już w podstawówce. Trochę poważniej zacząłem myśleć o tworzeniu muzyki i śpiewaniu na początku liceum. Powstawały kolejne  zespoły, które się rozpadały, pisałem teksty dla białostockich kapel  metalowych.  Pisałem też teksty osobiste, które chowałem do szuflady, dlatego że nie miałem ludzi,   z którymi mógłbym założyć mocny, istniejący dłużej zespół . Obracałem się wokół ludzi, którzy byli mitomanami, którzy myśleli o muzyce w inny sposób, mimo że byli świetnymi muzykami. Myślę też, że te nasze pasje z czasów  licealnych zabiło lenistwo. 
Na jakiś czas przerwałem moją przygodę z muzyką i pomyślałem o aktorstwie. Ta przerwa zakończyła się w  2002 roku, w momencie kończenia szkoły teatralnej. Wtedy właśnie powstał zespół Cochise. W końcu spotkała się czwórka ludzi, którzy traktują muzykę tak samo jak ja, czyli  z pasją i na poważnie. Każdy z nas ma swoją pracę i inne zajęcia, ale każdy z nas myśli o muzyce podobnie. W międzyczasie musieliśmy rozstać się z naszym perkusistą. Teraz mamy nowego, Czarka, który do zespołu wnosi wiele. Myślę,  że jesteśmy zadowoleni z tego składu  i z tego, co robimy.
 
 
Co by było, gdyby zespół osiągnął tak dużą popularność, że nie byłbyś w stanie pogodzić  pasji aktorskiej z muzyczną?
Myślę, że  te wszystkie rzeczy są do pogodzenia. Kiedy zakładaliśmy zespół , a  ja kończyłem szkołę aktorską i nie miałem jeszcze żadnych osiągnięć zawodowych, cały czas tworzyliśmy muzykę . Nigdy nie myśleliśmy kategoriami komercyjnymi. Robiliśmy to z pasji. Jeżeli by się nam przydarzył jakiś spektakularny sukces, to pewnie byśmy z tego skorzystali  i nie wiem,  jak by dalej  potoczyło się moje  życie. 
 
Dziś cieszę się, że razem z członkami zespołu weszliśmy w tę moją popularność, bo to się działo w czasie naszych codziennych prób, naszego tworzenia muzyki . Dla ludzi z Białegostoku, którzy znają mnie od 20 lat, to nie jest nic nowego, znają moją przeszłość muzyczną. Natomiast dla tych, którzy mnie znają jako aktora, to mógłby być jakiś szok. Kolejny śpiewający aktor. Co innego, gdybym był wcześniej znanym wokalistą, a później chciałbym zostać aktorem.  Już takich paru mieliśmy w Polsce. Wtedy byłbym wokalistą-aktorem albo aktorem – wokalistą. Przyzwyczaiłem się już do tego  i  w ogóle nie komentuję.
 
Jak się Ciebie słucha, to nie odnosi się wrażenia, że śpiewa aktor, tylko  słyszy się rasowego wokalistę.
Nie mnie to oceniać. 
 
Wszystkim się wydaje, że zespołowi  Cochise  jest łatwiej, bo przecież mają na wokalu znanego aktora, który ma wspaniałe kontakty i tak dalej.  Oczywiście,  że mogłem pójść tą najłatwiejszą drogą. Każdy pewnie wydałby płytę z moją twarzą na okładce, zresztą tego typu propozycje mieliśmy.  Były pewne pomysły  w stylu wydania płyty tylko z  moim nazwiskiem, potem dodatek do gazety wigilijnej. Jakaś totalna bzdura. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że coś takiego nie działa na mnie, ani na zespół Cochise. Staram się oddzielać  swój zawód aktora od bycia wokalistą w zespole. To nie  jest Paweł  Małaszyński  z zespołem, tylko po prostu Cochise.  Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
 
Demo do pierwszej płyty nagraliśmy w 2005 roku. Dwa dni później stanąłem na planie „Magdy M.”,  gdzie to się wszystko zaczęło kręcić w zupełnie inną  stronę, której nie przewidziałem. Jednak  cały czas był Cochise. Cały czas robiliśmy swoją muzykę. Jak tylko miałem dni wolne, to przyjeżdżałem do Białegostoku i  tworzyliśmy muzykę,  kompletnie nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w moim życiu zawodowym w Warszawie. Dla mnie przyjeżdżanie do Białegostoku, to jest w dużej mierze Cochise, angażowanie się w każdą próbę i w tworzenie muzyki.  W pewnym momencie stwierdziliśmy, że nagramy płytę. Zebraliśmy wszystkie nasze oszczędności  i wydaliśmy ją własnym sumptem. Na okładce nie znajdziesz mojego, ani żadnego innego nazwiska, bo nie czujemy takiej potrzeby. Myślę, że muzyka nie potrzebuje znanych twarzy, żeby zaistnieć. 
 
Sprzedawaliśmy tę płytę przez internet.  Wysłaliśmy też  kilka egzemplarzy do rozgłośni  i do prasy muzycznej.  Okazało się, że muzyka się obroniła.  Dostaliśmy kilka fajnych recenzji na różnych portalach metalowych i w  fachowych pismach. Byliśmy pod wrażeniem tych recenzji. Potem ludzie się dogrzebali,  że śpiewam i mam zespół istniejący  cały czas, i że to nie jest jakiś wygłup. Pewnie większość nie mogła uwierzyć, że ten aktor,  znany z ekranu,  robi taką muzykę. Zdecydowanie wolimy małe, przemyślane kroki, bez żadnego  wielkiego showbizesu. Pusty splendor i  jarmarki muzyczne nas  nie interesują. 
 
W pewnym momencie zgłosiła się do nas firma Pink Crow z propozycją premiery handlowej płyty. Przede wszystkim powiedzieliśmy, że nie wykorzystujemy tu mojego nazwiska. Oczywiście, że nie ukrywamy tego, ale  staramy się, żeby nie robić z tego jakiejś szopy. Jeżeli  komuś się podoba płyta Cochise, to super, jeśli się nie podoba, to niech ją wyrzuci do kosza.
 
Dlaczego „7 days” jest bonus trackiem na płycie?
Mieliśmy już gotowy materiał na płytę i ten utwór, który miał być materiałem na następną płytę,  tak się nam spodobał, że stwierdziliśmy, że musimy go koniecznie nagrać. Dzięki uprzejmości chłopaków z Piątego Elementu, gdzie robiliśmy mastering do płyty,  nagraliśmy go w dwa dni i postanowiliśmy włączyć  jako bonus track.
 
Moim zdaniem, to najlepszy utwór z tej płyty.
Wielu osobom ten utwór się podoba, z czego się bardzo cieszymy. Na nowej płycie „Back to beginning”,  którą właśnie planujemy,  będzie więcej piosenek  w podobnym klimacie, na przykład „Surrender”  i „My way”.  Z tą płytą  będziemy mieli problemy, bo tych utworów jest 15 i wszystkie nam się podobają, a wiadomo, że nie zmieszczą się. Niedługo musimy zamknąć tę listę i skupić się nad utworami, które będą nagrywane. Będziemy musieli więc podjąć męską decyzję.
 
 
Na płycie „still alive” jako autorów wszystkich utworów podajecie zespół Cochise. Zastanawiam się,  na czym polega zespołowe tworzenie repertuaru?
Komponowanie odbywa się  jak najbardziej wspólnie. Muzykę mam w głowie cały czas, wiem jak powinny wyglądać nasze koncerty i jak powinna brzmieć  cała płyta.  Chciałem,  żeby „still alive”  było  tak zbudowane, że w każdym  kawałku opowiadamy osobną  historię , ale kiedy przesłuchasz całą płytę, to  dostajesz taką kompletną książkę. 
Żałuję,  że nigdy nie nauczyłem się grać na żadnym instrumencie,  głównie z lenistwa i głupoty. Wielka szkoda,  bo wtedy łatwiejsze dla mnie  byłoby układanie melodii.  Myślę,  że byłbym o wiele  bardziej płodny jako autor muzyki, a tak pozostaje mi własna wyobraźnia i to,  co przyjdzie mi do głowy. Każdy nowy pomysł muzyczny  od razu nagrywam na dyktafon. Pokazuję to chłopakom,  kiedy się spotykamy albo śpiewam im to przez telefon.  Oni na gorąco  recenzują  moje pomysły, na przykład jeden kawałek od razu odrzucają a dwa inne akceptują.  Przyjeżdżam po miesiącu do nich  i te utwory są  już zrobione. Wtedy wspólnie kombinujemy: jak włączać poszczególne instrumenty , jak  połączyć ciekawe propozycje, bo każdy z  nas ma jakiś swój pomysł. 
 
 
Rozmawiał Wojciech Wądołowski
 
listopad, 2010 r.