„JESTEM SUROWYM RECENZENTEM WŁASNEJ TWÓRCZOŚCI”
Wspólnych mianowników jest pewnie kilka. Gdyby nie było w tym zestawie „Piaska”, to powiedziałbym, że z Krawczykiem łączy mnie podobny wiek. Jeśli chodzi o całą trójkę, to wszyscy jesteśmy aktywnymi wokalistami, również twórcami. Przeszliśmy podobną drogę, chociaż różnej długości.
Właśnie o tę drogę mi chodziło. Specjalnie wybrałem przykłady 3 osób, odchodzących ze znanych zespołów i zaczynających karierę solową. Jak to jest, że rozstając się z zespołem, wszystko stawia się na jedną kartę, by po pewnym czasie być bardziej popularnym od tego zespołu?
Prawda jest taka, że zespoły budują osobowości. Wiele zespołów, poprzez to, że ma w swoim składzie za dużo indywidualności, ulega rozpadowi. Tak jest nie tylko w Polsce, ale w całym muzycznym świecie. Przykładów jest mnóstwo: Phil Collins stał się gwiazdą, a mój ulubiony Peter Gabriel jest wybitnym artystą, albo Paul McCartney, który cały czas ma tłumy fanów, ale to John Lennon jest postacią kultową. W takich przypadkach do rozpadu musiało dojść, bo ścierały się za duże osobowości. Podobnie było w wielu, wielu przypadkach. Najczęściej tak jest, że jeśli spotyka się w jednym zespole za dużo silnych indywidualności, to zaczynają się konflikty o wszystko: o gwiazdorstwo, pieniądze i Bóg wie o co jeszcze.
Mamy w Polsce wiele przykładów, szczególnie pań, których kariera solowa po odejściu z zespołu nie rozwija się równie efektownie.
Moim zdaniem mało jest takich przykładów. Na ogół panie w zespołach były wokalistkami, wykonującymi repertuar członków tego zespołu. Po odejściu z zespołów te panie były tymi samymi wokalistakmi, ale pozbawionymi repertuaru. W karierze solowej potrafi się obronić ktoś, kto lepiej dobierze repertuar i dopasuje go do swojej osobowości. Jeśli jest się zdanym na napisany przez kogoś repertuar, to jest to duże ograniczenie i możemy mówić jedynie o kreacji. Każdy solista musi mieć jakąś wizję swojej drogi. Ktoś kto tworzy, lub chociaż współtworzy swój repertuar, ma znacznie łatwiej. Najlepszym przykładem jest tutaj Kayah, która przez wiele lat była tłem wokalnym dla wielu wykonawców, by w końcu zaistnieć samodzielnie ze znakomitym repertuarem autorskim.
W Polsce mamy więcej odtwórców niż twórców, co jest poważnym problemem. Najlepiej widać to na przykładzie obecnej sytuacji na naszym rynku – setki sfrustrowanych młodych ludzi, którzy mają świadomość, że posiadają lepsze warunki i możliwości wokalne od tzw. uznanych, a mimo to jakoś im nie wychodzi. A dlaczego nie wychodzi? To właśnie sprawa repertuaru, czyli albo własnej twórczości, albo znakomitej kreacji, a te muszą być osadzone na osobowości. Jeśli jej nie ma, lub jest za słaba, to ich próby zaistnienia nie wytrzymują konkurencji i kółko się zamyka.
Co sądzisz o histerii wokół menedżerów polskich gwiazd? Ostatnio coraz więcej mówi się, że bez dobrego menedżera żaden krajowy artysta nie może zaistnieć.
Prawdziwy menedżer to osoba powiązana z dużym biznesem, abo poważną wytwórnią. Może to być też osoba ze swoim źródłem finansowania i powiązana z showbiznesem.
Na naszym rynku, w naszym „showbiznesiku”, menedżerstwo polega na wykorzystywaniu układów gazetowych lub radiowo-telewizyjnych. Wystarczy raz kogoś umieścić w dobrym miejscu – gazecie, albo jakimś popularnym programie. Po prostu jedno wydarzenie powoduje następne. Zdarzają się takie przypadki, że ludzie są promowani, bo ich piosenki są cześciej prezentowane. Częstotliwość nadawania tych samych piosenek może sprawiać wrażene, że te piosenki są przebojami. Potem jednak koncert na żywo wszystko weryfikuje.
Z pojęciem i znaczeniem słowa „menedżer” pierwszy raz się zetknąłem, kiedy byłem jeszcze w Voxie i mieliśmy przygodę z pewnym niemieckim biznesmenem. Po naszym występie na festiwalu w Sopocie, postanowił on zainwestować i zrobić z nas zespół, liczący się na rynku zachodnim. To w roku 1980 byłoby niezłym wydarzeniem!
Czy to ma związek z płytą „Monte Carlo is great”?
Tak, tak. Właśnie dlatego ta płyta jest po angielsku. To były częściowo piosenki z pierwszej płyty i kilka utworów dodanych specjalnie. Te wszystkie piosenki nagraliśmy z tekstami angielskimi, a ich zgranie robiliśmy w Monachium. Wtedy też Ewa Braun robiła nam kostiumy…..
Ta słynna Ewa Braun? Późniejsza zdobywczyni Oscara?
Tak. Ona robiła projekty tych białych garniturków i czarnych płaszczy z białymi lamówkami. Nasz niemiecki inwestor otoczył się najlepszymi. Wykupił też wszelkie prawa producenckie do płyty „Monte Carlo is great”. W sumie zainwestował prawie 700 tysięcy marek, co na ówczesne czasy było kupą kasy. To miało być wielkie uderzenie medialne i wielki sukces. Szwajcaria, Niemcy Austria. Mieliśmy grać dla ludzi, którzy mają pieniądze i wypoczywają w różnych atrakcyjnych kurortach. I pewnie by to jakoś wyszło, gdyby nie stan wojenny, który nam wszystko zamknął. Mieliśmy wyjechać 16 grudnia, żeby już w Święta Bożego Narodzenia być w dwóch poważnych programach telewizyjnych na żywo. Mieliśmy się pierwszy raz pokazać szerokiej publiczności niemieckiej w stacjach RTL i WDR.
To znaczy, że mogliście osiągnąć coś podobnego co udało się Violetcie Villas w Las Vegas?
Raczej nie. Mieliśmy być odpowiednikiem Karela Gotta [piosenkarz z Czechosłowacji – red.], a nawet trochę mu zagrozić. Takie mieliśmy ambicje. Gott był wtedy wielką gwiazdą w Niemczech. Co miesiąc jakaś jego piosenka musiała być na słynnej liście przebojów „Zwanzig Schlager”. Nasz potencjał wokalny był wtedy bardzo dobry. Dlaczego o tym mówię? To był pomysł na działanie grupy, na naszą przyszłą egzystencję. To była taka idee fixe, którą wymyślił nasz polski menedżer, Marek Skolarski. Zresztą Marek pełnił właśnie funkcję prawdziwego menedżera, mimo że wtedy mówiło się na niego kierownik artystyczny. Marek pokazywał nam wizję, przekonywał do konkretnego repertuaru, a kiedy my zabieraliśmy się za pracę nad piosenkami, on szukał kontaktów i możliwości koncertowania.
Dziś te możliwości występowania są podobne. Od kilku jednak lat można mówić w Polsce o wielkich przedsięwzięciach estradowych w momencie, kiedy wchodzą naprawdę duże firmy, tworząc mega imprezy typu: Open’er, Orange Warsaw Festival, Coke Live Musik Festival. To są imprezy, które przyciągają tłumy ludzi nie tylko z Polski, dlatego pakowane są w nie ogromne pieniądze. I to ma sens, bo trzeba zaintestować dużo, więc nie można się opierać na jednym tylko rynku. Sprzedaż płyty w nakładzie dziesięć, piętnaście, czy nawet sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy, nigdy nie zrobi zwrotu nakładów. Dobry biznes można zrobić tylko wtedy, kiedy się wyjdzie poza Polskę i na sukces będą się składały sukcesy z kilku krajów.
A co u nas się dzieje? Na świeczniku jest ten, kto ma lepszą prasę. Dziś jest to ten, jutro ktoś inny, no i jakoś się kręci.
Wspomniałeś o dużych imprezach komercyjnych. Czy nie uważasz, że formuła wieloletnich festiwali opolskich czy sopockich już się trochę przejadła?
Ona została najnormalniej zabita. Wejście internetu i mediów masowych zabiło festiwale. Założeniem festiwali było wyłanianie najlepszych wykonawców i twórców. Dzisiaj nie ma to sensu, bo każdy może teraz wyprodukować przebój, tylko musi mieć budżet. Jeżeli ma kasę lub dojście do odpowiedniego układu, który cię włoży do programu, to już jest dobrze. A jeżeli jeszcze jest z tobą lepszy menedżer, który ma więcej pomysłów, niż na jeden singiel, to zaistniejesz przez kilka sezonów.
Kiedyś na fesiwalach rodziły się gwiazdy, łącznie z Abbą, wylansowaną podczas festiwalu Eurowizji. Również od festiwalu zaczęła grupa Bee Gees, wygrywając konkurs w San Francisco i w ten sposób przybysze z Australii zaistnieli na amerykańskim rynku.
Dzisiaj czasami można więcej zwojować z własną produkcją, idąc swoją drogą. Wystarczy umieścić nagrania w odpowiednim miejscu w sieci i jeżeli to się spodoba, to momentalnie przyciągnie wielką grupę ludzi. Jakie to później ma przełożenie na dalsze artystyczne życie, nie wiem, bo tego nie przeżyłem. Ale na pewno jest to jakiś sposób na dzisiejsze czasy, czyli lepsze niż zaistnienie na festiwalu w Opolu, który i tak wygra ktoś inny.
Nie myślałeś nigdy, aby komponować dla innych wykonawców?
Trudno powiedzieć, czy o tym myślę. Na pewno byłoby mi przyjemnie, gdyby inni śpiewali moje piosenki.
Pamiętam, że Twoją piosenkę śpiewała kiedyś na sopockim festiwalu Edyta Górniak, a też mało kto wie, że przebój Hanny Banaszak „Pogoda ducha” jest Twojego autorstwa?
A już na pewno mało kto wie, że moi koledzy z Voxu nie chcieli śpiewać tej piosenki.
Nie wiedziałem, że ten wspaniały utwór powstał dla Voxu!
Kiedy składaliśmy płytę „Monte Carlo is great”, podczas wybierania materiału ta piosenka została skreślona przez kolegów jako nieinteresująca. Tak się złożyło, że w tym samym czasie graliśmy wspólne koncerty dla Estrady Poznańskiej i Hania Banaszak mnie spytała, czy czegoś bym jej nie napisał. Zagrałem jej więc tę piosenkę, która ją tak zachwyciła, że natychmiast włączyła do swojego repertuaru. W sumie dostała ode mnie dwie piosenki, które przez Vox zostały wyrzucone do kosza. Hania Banaszak miała w 1981 r. nagrać płytę dla dużego koncernu japońskiego i te dwie piosenki miały być przez nią włączone do tego materiału. Angielskie teksty napisał Jerzy Siemasz. Niestety z tą płytą nic nie wyszło, a piosenki zostały. Hania do „Pogody Ducha” była przywiązana, więc poprosiła Magdę Czapińską o napisanie polskiego tekstu. No i zaczęły się korowody, bo piosenka była początkowo zarejestrowana z tekstem angielskim, więc autorzy tekstów powinni się dogadać, a że długo im się to nie udawało, to wiele lat nie można było „Pogody ducha” grać. W końcu się udało, z korzyścią dla wszystkich.
Głównie z korzyścią dla słuchaczy, którzy bardzo tę piosenkę polubili.
Na szczęście tak.
Wracając jeszcze do moich piosenek odrzuconych, to największym „odrzucaczem” moich pomysłów byłem ja sam. Cały czas mam to w sobie – bez względu na to, jak dana piosenka brzmi i jaką ma wartość, to ona nie może mnie drażnić. Tak było w przypadku każdej piosenki. Jeśli po dwóch tygodniach któraś z nich nudziła mnie albo się nie podobała, to ją bez żalu wyrzucałem. Tego zebrałoby się ze dwa kontenery, bo przez ponad trzydzieści lat trochę jednak skomponowałem. Pierwszą piosenkę, która ujrzała światło dzienne, napisałem dla Waldemara Koconia. To był walc z tekstem Adama Kreczmara „ W tańcu zaczyna się miłość” i byłem z tego bardzo dumny, bo mogłem rodzicom pokazać płytę, na której jest moje nazwisko.