RYN_2

CZĘŚĆ II
„ZAWSZE CENIŁEM WOLNOŚĆ”
Częściowo odpowiedziałeś na pytanie, dlaczego tak mało nagrałeś swoich piosenek. Czyżby skrajny samokrytycyzm nie pozwolił Ci nagrywać płyty w odstępach roku, czy dwóch?
Zawsze chciałem być człowiekiem – w moim pojęciu –  wolnym. Od młodzieńczego wieku, zanim jeszcze poszedłem do pracy, bo nie dostałem się na studia, interesowała mnie, chwilowa nawet, niezależność.

Mówisz o niepowodzeniu podczas egazminów wstępnych na architekturę?
No tak. Mnie, jako dziecku rodziny inteligenckiej, brakowało punktów. Wtedy były preferencje dla dzieci robotniczych  i chłopskich. Wymyślono jeszcze praktyki w myśl zasady, że kandydat na studenta, który popracuje,  będzie lepszym studentem. Zatrudniłem się więc w zakładzie przemysłowym w Elblągu jako zwykły robotnik. Pracowałem w kieracie na trzy zmiany, byłem jednym z trybów. To, ani żadne dryle wojskowe,  nigdy mi nie odpowiadały. Zawsze chciałem być człowiekiem, który sam o sobie decyduje; może dlatego, że tej wolności miałem ciągle za mało.  Jako jedynak,  zawsze pod skrzydłami rodziców,  marzyłem  żeby wyrwać się z domu na dwie, trzy godziny i decydować o sobie samym. Albo na trochę więcej niż kilka godzin,  kiedy wyjeżdżałem autostopem na miesiąc. Wtedy wiedziałem, że sam za siebie decyduję i mimo to nie przyniosłem nigdy wstydu ani sobie, ani rodzinie, ani komukolwiek. I to chciałem zachować w swoim dorosłym życiu.
Ta moja radość  z samodzielności polegała również na tym, że mogłem sam coś komponować, nawet kiedy nie myślałem jeszcze o żadniej karierze. Kiedy pracowałem już w operetce warszawskiej, a Hanka, moja pierwsza  żona, kończyła studia w Olsztynie, całe popołudnia siedziałem w domu i kombinowałem na pianinie. Miałem magnetofon, który zdobyłem przy pomocy znajomych w Zakładach Radiowych Kasprzaka. Magnetofon ZK 240 miał dwie prędkosci i tzw. multiplayback, czyli de facto można było nagrać 4 ślady. Tak sobie więc na tym sprzęcie eksperymentowałem i tworzyłem do szuflady. Spisywałem też wiele materiału z płyt,  np. „Mahavishnu Orkiestra”. W ten sposób sam się „zagospodarowywałem”, bo wiedziałem, że to mi się kiedyś przyda.
Później,  kiedy zaczęło się to prawdziwe życie artystyczne, uświadomiłem sobie w jakiej jestem szczęśliwej sytuacji, nie będąc uzależnionym od kompozytora. Nie musiałem czekać, aż ktoś mi przyniesie piosenkę, szczególnie, że  były i  pewnie nadal  jeszcze są takie sytuacje,  że przyjdzie ktoś i powie:  „Słuchaj, zaśpiewasz tę piosenkę”. Ty mówisz: „Ależ ja tego nie chcę!” i w odpowiedzi słyszysz: „Ok., to zaśpiewa to dwudziestu innych, a ty możesz sobie poszukać nowej roboty”.
Nigdy nie chciałem przeżyć sytuacji, żeby śpiewać coś, czego nie cierpię. Dlatego dobrze mi było w Voxie. Marek Skolarski pilnował, abyśmy nie wystąpili na akademii z okazji 22 lipca, ani w Kołobrzegu (Festiwal Piosenki Żołnierskiej – red.), czy Zielonej Górze (ideologiczny Festiwal Piosenki Radzieckiej – red.) i to się zawsze udawało. I wiem, jak wielu polskich wykonawców próbowało przed tym uciekać.  Niektórzy jednak brali wszystkie propozycje  i wydawało im się,  że to będzie można później zmyć.

Kiedyś, pięć czy dziesięc lat temu miałeś wielkie trasy, duże koncerty plenerowe, występy telewizyjne. Trudno było się z Tobą nie zetknąć. Nie tęsknisz za tym?
 Nie. Miałem taki  dobry moment, w którym powstały te najlepsze płyty jak „Dary losu” i „Jawa”. Tak naprawdę to  „Jawa” była chyba lepsza. Może niezbyt skutecznie była wyprodukowana, bo sam się wtedy zajmowałem produkcją płyty i wyszedł  mój brak doświadczenia. Nie miałem wtedy zielonego pojęcia o tym, co pokazał mi później Rafał [Rafał Paczkowski, producent większości płyt R. Rynkowskiego – red.], że np.  jeśli gra perkusity albo basisty za tydzień ci się nie podoba, to lepiej to wyrzucić i nagrać z drugim muzykiem jeszcze raz.  „Jawa” ma w sobie takie producenckie niedoróbki, aczkolwiek wydaje mi się, że jest to jedna z lepszych moich płyt.  Jest inna niż „Dary losu”, ale to właśnie „Dary” zajaśniały najbardziej, dzięki  bardzo dobrej opiece mojego menedżera [Bogdan Zep – red.], z zupełnie innym, nowym podejściem public relations. Dzięki Agencji „Anon” [Agencja Marketingu „Anon” – red.] zrobił się wielki huk,  bo to też na tym polega, że dzięki zaplanowanym działaniom promocyjnym robi się głośno wokół jakiegoś wydarzenia.

Wracamy do kwestii wpływu menedżera na sukces komercyjny artysty. Sam mówisz teraz, że menedżer może wykreować zainteresowanie określonym projektem artystycznym?
Lokalnie tak, ale jeszcze raz powtarzam, że w Polsce nie ma tradycji menedżera, który pozwala wykreować artystę. U nas poprzez układ, stosunki, poprzez to, że się kogoś zna, można zaistnieć na chwilę. No bo przecież nie byłoby płyty „Dary losu” gdyby nie sponsorowanie jej przez firmą Siemens. Z kolei mój koncert z Cockerem i płyta„Intymnie” to efekt dobrej współpracy z ówczesnym kierownictwem PZU.  A płytę „Intymnie” uwielbiam , bo tam wielu wspaniałych muzyków zostawiło trwały ślad. Te same nuty są tam zagrane inaczej niż w studiu. Lubię ten klimat.

 

Jak to jest:  nagrałeś materiał, oddajesz do wytwórni i skąd wiesz , albo w którym momencie wiesz, że to będzie sukces?
Tego nikt nigdy nie wie. Oczywiście przy każdej płycie mam intuicyjnie swoje piosenki faworytki na przeboje. Czasami potrzeba jednak czasu, żeby ludzie dostrzegli niektóre piosenki, które nie miały znamion wielkich przebojów.

Jak na przykład moja ulubiona piosenka „Bez miłości”?
Tak. To jedna z takich właśnie piosenek, na którą musi przyjść odpowiedni czas.
   

Co Ci podpowiadała intuicja po złożeniu materiału na płytę „Zachwyt”?
Pomyślałem, że „Porcelanowa pościel” i „Wystarczy być” szybko wejdą w ludzi. Sądziłem też, że bardzo emocjonalna piosenka „Mamo brak mi słów” i „Leżę sobie” jako żart, to będą pozycje, które ludzie zaakceptują najszybciej .
Kiedyś wydanie płyty to było wielkie święto dla artysty. Rozgłośnia poświęcała mu czas i prezentowała całą płytę w cyklu płyty tygodnia. Ktoś omawiał tę płytę, recenzował ją  pochlebie lub nie, ale puszczał wszystko. Dziś cały świat muzyczny jest oparty na singlach i trzeba myśleć singlami. Przykład płyty „Zachwyt” pokazał, że nie ma tam żadnego singla, który pasowałby do linii programowej dwóch największych rozgłośni komercyjnych. No i są konsekwentne, rzeczywiście tych piosenek nie puszczają. Nie przejmuję się tym, bo na koncertach biletowanych, gdzie są pełne sale ludzi,  gramy kilka piosenek z nowej płyty i są one przyjmowane znakomicie.
Tworząc każdą z moich płyt, o piosenkach nigdy nie myślę jednostkowo. Materiał dobieram tak, aby w przyszłości można było z tej płyty zrobić koncert – te same utwory zagrać w takiej samej kolejności i stworzyć  spektakl,  który ma swoją pełną dramaturgię, swoje chwile oddechu. Żeby był czas na zabawę, żeby się trochę pobujać, ale też żeby się można było przez chwilę przy niektórych piosenkach zastanowić.

Ta płyta sprzedaje się więc bez tak ważnej promocji radiowej?
Ta płyta ma 3 podstawowe single: „Mamo, brak mi słow”, „Leżę sobie” i  „Wystarczy być”.  Te 3 single poszły do stacji radiowych. Publiczne radio puszcza czasami niektóre z nich, natomiast reszta milczy. 
To jest paradoks, ale mój największy przebój „Zwierzenia Ryśka, czyli jedzie pociąg” miał być żartem, piosenką z przymrużeniem oka, ale  przez radę artystyczną radia publicznego został odrzucony jako małowartościowy. I właśnie ta piosenka stała się największym moim przebojem, bez którego nie mogę zagrać żadnego koncertu i znają ją ludzie na całym świecie, wszędzie tam, gdzie żyje Polonia.
Takich piosenek mieliśmy w przeszłości więcej, choćby „Kolorowe jarmarki”, czy  „Siedem dziewcząt z Albatrosa” [Janusz Laskowski, „Beata z Albatrosa” – red.],  które były publicznie zakazane, a stały się wielkimi hitami.

Nie masz problemu z tym, że w rozgłośniach przegrywasz już nie tylko z Dodą, bo z nią przegrywa obecnie prawie każdy, ale z artystami pokroju Paulli, czy Gosi Andrzejewicz?
Staram sie znaleźć dobrą stronę w takich sytuacjach, a tą dobrą stroną jest poczucie wolności. Nikt nie zmusza mnie do śpiewania byle czego i mogę śpiewać to, co mi się podoba. Dlatego tyle swoich rzeczy wyrzuciłem do kosza. Nigdy w życiu nie chciałbym mieć poczucia, że śpiewam utwór tylko po to, żeby ktoś był zadowolony .
Jednak doszedłeś do takiego etapu, że możesz sobie pozwolić na komfort nagrania płyty osobistej, takiej jak  „Zachwyt”?
Wszystkie moje płyty były pracą wspólną z Jackiem Cyganem. Każdy nasz kolejny projekt jest wcześniej porządnie obgadany. W 2009 r. doszliśmy do wniosku, że przyszedł czas, aby nagrać płytę, którą nazwaliśmy umownie artystyczną. Jeśli mówimy o sytuacji wspólnego zrozumienia i zrobienia płyty, którą obaj tak samo czujemy, to nagranie płyty „Zachwyt” było rzeczywiście dużym komfortem.

Kto jest inicjatorem tematu kolejnej piosenki? Proponuje go Jacek,  czy to Ty przychodzisz do niego z tematem?
Z tym bywa różnie. Czasami sam mam jakiś wątek, o którym chciałbym opowiedzieć w piosence. Bywają też sytuacje, że Jacek sam z siebie pisze taki tekst, który brzmi jak w stu procentach mój i wtedy, po jego przeczytaniu, mam ochotę do niego pojechać i wyściskać z radości.

Czy jest w Twoim repertuarze piosenka, na której tekst nie chciałeś się długo zgodzić?
Jest kilka piosenek, które się nie ukazały,  bo nie mogliśmy się dogadać. Wiele piosenek zostało po dodaniu tekstu zmienionych w kontekście nastroju czy dynamiki. Np. piosenka „Dziewczyny lubią brąz”, to miała być piosenka o dziewczynie, ale bardziej w klimacie „Riders on the storm”  Doors’ów, niż w klimacie santanowsko-dyskotekowym. Jacek napisał akurat o takich dziewczynach i to jest jeden z lepszych jego tekstów o zabarwieniu erotycznym.

Nie mogę zrozumieć jednego fenomenu. Wytwórnia zainwestowała w „Zachwyt”, wydała płytę, a dziś  nie można jej dostać w żadnym warszawskim sklepie. Czy to jest normalne?
Ja też tego nie rozumiem i nie chciałbym się mądrzyć w imieniu wytwórni, ale może to oznaczać, że na tę płytę jest ciągle popyt.  Płyta „Zachwyt” w 3 tygodnie zdobyła status złotej,  do czego na pewno przyczyniła się mocna akcja promocyjna. Wszyscy w różnych pismach zaczęli nagle o mnie pisać. Najwięcej mnie było wtedy w „Gali”,  w której postanowiliśmy z żoną pokazać nasze dziecko. Trzeba to było zrobić, bo wielokrotnie czatowali na nas fotoreporterzy. Pomyślałem więc, że  jeśli mają sfotografować nas zza bramy, to chyba lepiej ich wyprzedzić i wziąć udział w oficjalnej sesji. Ta sesja nie miała nawet promować płyty, ale zamknąć pewne spekulacje i pomóc nam jako ludziom.

Widziałem te zdjęcia zza Twojej bramy, zwłaszcza, że fotograf uwiecznił nie Twój dom. To świadczy o poziomie „dziennikarstwa”, więc chyba nie warto się tym przejmować?
 Na pewno nie warto. Są to jednak denerwujące rzeczy, kiedy fotoreporter,  który siedzi w samochodzie ponad pół dnia, czeka aż wyjadę, żeby zrobić mi zdjęcie i w końcu robi je w momencie, kiedy wymieniam w sklepie pustą skrzynkę po piwie na pełną. Później proponuje, że albo żona zgodzi się sfotografować z brzuchem, bo jest w ciąży, albo ujawni tę niby kompromitującą fotkę. Jest to coś,  co napawa mnie obrzydzeniem i  kojarzy się z ubecją. Oczywiście nie zgodziłem się na żadną sesję i poszła w świat informacja, że Rynkowski skrzynkami pije piwo, dlatego nie ma go w mediach. A dlaczego nie?  Pije! Jak każdy zdrowy człowiek!

Rozmawiał Wojciech Wądołowski

sierpień, 2010 r.