RYN_4

CZĘŚĆ IV
„NIE MAM POWODU SIĘ Z NIKIM ŚCIGAĆ”
 

Skoro już kilka razy padło nazwisko Jacka Cygana, opowiedz jak doszło do Twojego „małżeństwa” z nim?
Dokładnie nie pamiętam. Wydaje mi się, że myśmy już o sobie nawzajem wiedzieli. Ja na pewno wiedziałem, bo kilka  tekstów Jacka w wykonaniu innych osób już znałem. Spotkaliśmy się przypadkiem w jakimś większym towarzystwie i wtedy tak od słowa do słowa zgadaliśmy się, że można by spróbować coś razem napisać. Zanim powstał pierwszy tekst Jacka dla mnie, spędziliśmy kilka wieczorów na rozmowach. Jacek chciał wiedzieć o co mi chodzi i co zamierzam robić po wyjściu z Voxu. Ja nie za bardzo miałem pomysł na siebie, ale wiedziałem, że na pewno nie będę mógł robić tego, co robiłem tam – w sensie postaci na estradzie, czyli człowieka, który od czasu do czasu robi jakieś kroczki.  To zawsze mnie krępowało. Te układy choreograficzne, to była najtrudniejsza strona pracy w Voxie.
Wtedy w Polsce to było coś! Powiew zachodniej sztuki estradowej.
Tak, to było coś i trzeba było się jakoś dostosowywać, więc zrobiłem kompromis w kierunku osiagnięcia pewnych celów, jakie sobie nakreśliliśmy. Chcieliśmy być  przodujacą grupą europejską, tym bardziej,  że śpiewanie grupowe, zwłaszcza męskie, nie było za bardzo w Europie rozpowszechnione. Kiedyś nie było czegoś takiego jak boysband, więc u nas to był po prostu kwartet. W USA śpiewanie grupowe było popularne, ale w  Europie bardziej rozpowszechnione było śpiewanie jazzowe. W Polsce w ogóle nie było grup męskich, może z wyjątkiem popularnego w latach 50-ych Chóru Czejanda, a reszta to grupy damskie lub mieszane. Te zespoły często spełniały funkcję chórków towarzyszących, a oprócz tego tworzyły swój repertuar z większym lub mniejszym sukcesem.
A tu nagle czterech facetów i  to miał być taki inny powiew, to miało się ruszać, nowe modne ubrania, nowe  twarze.

Jednak Vox się skończyl…..
Vox się nie skończył,  bo nadal istnieje.

Vox z Rynkowskim się skończył, czyli z głównym dostarczycielem repertuaru.
No tak to było i myślę, że ten znak jest dla moich kolegów przykry, bo nadal ponad trzydzieści lat istnieją, śpiewając ciagle te same, głównie moje,  piosenki.  Mam satysfakcję jako kompozytor, zwłaszcza że pod koniec mojej współpracy z Voxem miałem spór z Witkiem Pasztem.  Witek był moim głównym oponentem. Chciał być liderem i nikt mu tego nie odbierał, a ja miałem tę działkę repertuarowo-kompozytorską. Nie lubię, kiedy ktoś wchodzi na moją działkę, a on chodził na skróty, trochę po swojej, trochę po mojej. Czasami między nami iskrzyło, ale pamiętam jego słowa, że nie ważne jaka jest piosenka, tylko kto ją wykonuje.

Jak to rozumieć?
Chodziło mu o to, że jeśli jest dobry wykonawca, to z byle czego zrobi hit. To głównie chodziło o konflikt ze mną. Po moim odejściu z zespołu koledzy zaczęli śpiewać swoje piosenki, ale nadal ich wizytówką były moje kompozycje: „Bananowy song”, „Szczęśliwej drogi”,  „Rycz mała rycz”,  „Zabiorę cię Magdaleno”. Jakoś nie za bardzo to  pasuje do tego, co wtedy mówił Witek, bo ze swoich kompozycji przebojów raczej nie stworzyli.
Moje pojęcie przeboju jest takie, że musi być dobra współzależność tekstu, muzyki i wykonawcy. Ważne jest także to, że  piosenka  trafia w swój czas. Później piosenki robią sie ponadczasowe, ale ten czas ich medialnych narodzin jest momentem, kiedy łatwiej jest wejść w ludzkie dusze i ludzką pamięć.
To jest tak samo jak z piosenką  na lato. Jeśli jest prosta i lekko bezmyślna w sensie relaksacyjnym, to lepiej wchodzi jako przebój. Latem ludzie chcą odpocząć i się zabawić, a niekoniecznie mają ochotę wsłuchiwać się w każde słowo.

 

Twój pierwszy utwór z Cyganem to „Wypijmy za błędy”? I pierwszy sprawdzian solowy?
Piosenka powstała na początku 1989 r. jako materiał na moją samodzielną płytę i  postanowiliśmy zgłosić ją do Opola na tzw. dobry początek. Później okazało się, że szczęśliwy początek.

To jest właśnie to wstrzelenie się we właściwy czas, bo to był ten odpowiedni moment pod kątem aktualności tekstu i Twojej nowej sytuacji estradowej.
Tak. Wstrzeliliśmy się znakomicie.

Czy możliwe jest tworzenie dobrych piosenek, jeśli nie ma chemii i przyjaźni pomiędzy współtwórcami?
Mam chyba za małe doświadczenie, żeby o tym mówić, bo tak naprawdę miałem długoletnią współpracę tylko z dwoma osobami. Przez parę pierwszych lat pisałem dla Voxu z Markiem Skolarskim, a potem zaczął się mój, do dziś trwający, związek z Jackiem Cyganem. Uważam, że najlepsze owoce przynoszą pary. Pary w sensie produkcji długotrwałej.  Tak jak Bogdan Olewicz i Hołdys….

……Wasowski i Przybora
……Lipko i Mogielnicki.
Jest kilka takich spółek. Nawet nie chodzi o chemię. Jak się ludzie zbliżają i bardziej poznają, to łatwiej jest się wyczuć, nawet jeśli gdzieś się miną. Miałem kilka spotkań z innymi twórcami. W  dwóch przypadkach wybrnęliśmy bardzo dobrze, bo powstały piosenki śpiewane do dziś: „Zabiorę cię Magdaleno” i  „Rycz mała rycz” z tekstem Marysi Czubaszek. Niestety czasami spotykałem ludzi,  którzy myśleli, że mnie znają i czują o co mi chodzi, więc mogą napisać dla mnie tekst. Te teksty były dla mnie przerażające, bo wynikało z nich, że powinienem założyć okulary przeciwsłoneczne i zrobić z siebie jakiegoś bawidamka. Najgorsze jest to, że delikatność nie pozwala powiedzieć, że to jest niedobre,  bo może  człowiek się starał, może się nie zgadaliśmy, a  może po prostu nie umie pisać dobrych tekstów piosenek.
To jest tak samo jak w miłości. Do miłości trzeba dwojga i do piosenki też.

Powiedziałeś, że razem z Jackiem jesteście równoprawnymi rodzicami piosenki. Nie ma takich sytuacji, że Jacek  jest odpowiedzialny wyłącznie za sukces tekstu, a Ty za sukces muzyki?
Mieliśmy takie piosenki, że Jacek dokładnie wstrzelił się w to, co ja sobie wyobrażałem; były też takie, że Jacek napisał niezły tekst, aczkolwiek o czymś innym, niż początkowo myślałem. Było też kilka przypadków, że Jacek nie trafiał w to czego od niego oczekiwałem. Wtedy ja go przepraszałem mówiąc: „zapominam o tej melodii, a ty o tym co napisałeś i idźmy dalej, bo stoimy w miejscu”. Na pewno nie mógłbym iść z tą muzyką do kogoś innego. Jeżeli ludzie piszą ze sobą razem, to nie znaczy, że za każdym razem wszystko muszą pisać bardzo udanie.
Jacek w większości przypadków trafiał w to co chciałem, jeśli nie samą tematyką, to nastrojem  i charakterem.  W dodatku Jacek jest muzykalny,  a nie wszyscy autorzy tekstów radzą sobie z powierzoną muzyką.  Niektórzy ludzie piszą tzw. rybkami  cyfrowymi  i muzyka im nie przeszkadza. Takie rybki czasami piszą kompozytorzy, dając materiał tekściarzowi, a ten zamienia te rybki w tekst. Przykładowo, autor muzyki stworzył frazę muzyczną i opatrzył ją rybką:  27-115,  co zostało zamienione na: „mówiłaś kiedyś, że mnie kochasz”.
Myślę, że mamy na swoim koncie z Jackiem sporo udanych utworów. Może kiedyś doczekają się nowych, coverowych wykonań,  gdzie ktoś dołoży jakiś talent interpretatorski, aranżacyjny i te piosenki dostaną nową twarz. To jest możliwe. Doświadczyłem tego nagrywając płytę „Intymnie”. Kiedy Rafał Paczkowski i Krzysiek Herdzin wzięli się za moje utwory, to Krzysio nie miał pojęcia o moich piosenkach. Podszedł do nich w inny, nowy sposób i okazało się, że np. „Na samym dnie”, czy „Czemu nie tańczę na ulicach” mogą być innymi z charakteru piosenkami.
Mam nadzieję, że ktoś kiedyś nad tymi piosenkami się pochyli, tu mówię o młodzieży, bo jest kilkanaście utworów, z którymi warto spróbować się zmierzyć.

 

Nie myślałeś nigdy o nagraniu płyty z repertuarem obcym?
Nie. Ja się wolno uczę nowych tekstów. Dla mnie nauka czegoś od początku jest udręką. Już kilka razy zabrałem się za pewne utwory, tylko że nigdy nie robiłem kopii znanej piosenki, a mocno ją przerabiałem. Robiłem np. „Imagine” Lennona śpiewając ją inaczej, na 6/8,  bardziej gospelowo. Śpiewałem też kilka innych anglojęzycznych piosenek.
Kiedyś miałem przymiarkę, żeby zrobić płytę z polskimi piosenkami z lat 30-ch: Warsa, Petersburskiego, Starskiego. Przymierzałem się, przymierzałem, wszystko szło za długo, w międzyczasie parę innych osób nagrało już taki repertuar, więc musiałem się poddać.

Utożsamiasz się z tekstem piosenki „Niepokonani” Perfektu?

Tak, bardzo.  Zazdroszczę Perfektowi Olewicza, chociaż nigdy do niego nie podchodziłem z propozycją, żeby dla mnie coś napisał. Nie tylko „Niepokonani”, ale też „Autobiografia” to wielkie piosenki.

Chodziło mi o fragment: „Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym, wśród tandety lśniąc jak diament….”
A jeszcze wcześniej: „Gdy na drodze za zakrętem przeznaczenie spotka mnie, czy w bezsilnej złości łykając żal dać się powalić….” to też mocne.
To jest piękny, życiowy tekst. Warto jest zawsze trzymać twarz. Jest to piekielnie trudne, mając świadomość, że wszystko przemija. A ja mam taką świadomość. Jest to niełatwe, bo człowiek się przyzwyczaja do określonych standardów. Ten moment jest szczególnie trudny, kiedy masz dookoła ludzi, którzy mówią: „ależ stary, daj spokój,   wiesz ile tam osób wciąż na ciebie czeka?”.

Żona mówi śpiewaj nadal, czy mniej?

Śpiewaj ciszej, bo dziecko śpi.
A poważnie mówiąc, to w życiu jest ciagle tak samo, że facet musi być facetem, kobieta musi być kobietą, a artysta  na scenie –  artystą. Jak już nie jest artystą, to powinien dać sobie spokój.

Niestety takie przykłady w Polsce mamy.
No tak, ale nic na to nie poradzisz. Mam nadzieję, że mnie to ominie. Ale są i pozytywy. Chciałbym iść drogą Jurka Połomskiego,  który ma wielką witalność i dystans do siebie. Wracając do mojej poprzedniej kwestii,  muzyk powinien swój instrument traktować jak przyjaciela,  a nie jak coś, co mu sprawia trudność. Tak samo jest w przypadku Jurka – granie czy śpiewanie to nie jest trudność mimo upływu lat, więc on może sobie pozwolić na dystans i przymrużenie oka. On na pewno zdaje sobie sprawę, z którego jest rocznika, mimo że nie wygląda, ale przy tym jest absolutnie zawodowy. Podobnie jak Irena Santor, która może sobie pozwolić, żeby nie śpiewać, ale jak już zaśpiewa, to chapoeau bas!
Są „ever greeny”, których się słucha zawsze i oby jak najdłużej w oryginalnych wykonaniach. Frank Sinatra swoją końcówkę miał, mówiąc delikatnie, średnią, już za bardzo czysto nie śpiewał, ale mimo wszystko to jego frazowanie, tembr głosu i cała maestria przypominały jego epokę, czasy kiedy był wielki.


Zgodzisz się chyba, że obecnie Rynkowskiego jest znacznie mniej, niż kilka lat temu?
Tak, na pewno tak. Gdybym teraz musiał chodzić po bankietach, nadstawiać się i konkurować  z gwiazdami programów tanecznych, bywać na pokazach mody i mądrzyć się na tematy, na których się nie znam,  to pewnie bym zrezygnował z pokazywania się w ogóle. Mam trochę więcej ważniejszych rzeczy do zrobienia. Muzyka była i jest najważniejsza zawodowo i jej nie porzuciłem, lecz jeśli chodzi o aktywność i tracenie czasu, to  zamiast bywać tylko po to, żeby ktoś mnie sfotografował, to wolę posiedzieć w domu z rodziną.  To jest mój wybór. Mając 59 lat mam do tego prawo.
Mam świadomość, że czym mnie mniej w mediach, tym pamięć będzie coraz krótsza. Z drugiej strony, w moim wieku i w tej perspektywie, którą przewiduję dla siebie, wiadomość o mnie raz w roku, że coś się dzieje, naprawdę wystarczy. Ta perspektywa nie  jest określona żadną datą, ale nie jest aż tak odległa, żeby jej nie przewidzieć.

Chyba nie zależy Ci na wiadomościach o sobie w stylu Rynkowki ze skrzynką piwa?
Nie, myślę o wiadomościach, że Rynkowski wydaje nową płytę, lub zrobił coś ważnego artystycznie. Mówię wyłącznie o kontekście zawodowym. Nie mam już powodu się z nikim ścigać, siedzę ciągle na tym samym fotelu z moimi inicjałami. Ten fotel może kiedyś był w pierwszym rzędzie, ale teraz postawili przede mną kilka dodatkowych i już nie siedzę z przodu. Póki co jakoś sobie jeszcze daję radę, i choć nie mam już tej chęci walki i bycia za wszelką cenę numerem jeden, jednak ciągle jest to ten sam fotel i na nim będę siedział tak długo, jak długo ludzie będą przychodzili na moje koncerty, a jest ich sporo.
I właśnie to cieszy najbardziej!

Rozmawiał Wojciech Wądołowski

 
sierpień, 2010 r.