SER_czesc2

Anna Serafińska, wokalistka i pedagog
Absolwentka klasy skrzypiec katowickiego liceum muzycznego, absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, asystentka, potem adiunkt w klasie śpiewu na tymże wydziale. W 2004, jako pierwsza w Polsce,  obroniła tytuł doktora w dziedzinie śpiewu rozrywkowego.  Obecnie  adiunkt Akademii Teatralnej w Warszawie.
Laureatka prestiżowych konkursów wokalnych: I nagroda na Międzynarodowych Spotkaniach Wokalistów Jazzowych Zamość ’94, I nagroda oraz nagroda publiczności na prestiżowym międzynarodowym konkursie dla wokalistów jazzowych w ramach Montreux Jazz Festiwal 2004, tytuł Lady Summertime (grand prix i nagroda publiczności) podczas międzynarodowego konkursu wokalistów jazzowych w Hammenlinie (Finlandia) w 2006 r.  Tytuł Nowej Nadziei Polskiego Jazzu za rok 1999 przyznany przez czytelników Jazz Forum.
Nagrała 4 płyty  : „Nieobecni” (1997), „Melodies” (1999), „Ciepło zimno” (2004) oraz płytę z piosenkami Agnieszki Osieckiej „Gadu Gadu” (2006). Współpracowała przy produkcji programów telewizyjnych „ Idol” i „Jak oni śpiewają”.

 

Część II
„Profesjonalizm to diabelskie niuanse”

 

Pogotowie Wokalne: Od kilku lat intryguje mnie, dlaczego Akademia Katowicka nie potrafi wykształcić wybitnych wokalistów. Takich artystów, którzy będą profesjonalni  i równocześnie popularni.
Anna Serafińska: Wiedziałam, że zadasz mi to pytanie. No a na przykład Kasia Klich, Kuba Badach, Kasia Cerekwicka, Andrzej Lampert,  nie wspominając o Mietku, Lorze, czy Krysi Prońko?  Są lub byli popularni.

Tak, ale na ogólną  liczbę absolwentów, te kilka nazwisk to chyba trochę mało?
Zgadzam się. I powiem ci, że zawsze mnie to intrygowało. Wśród katowickich absolwentów jest kilka osób,  które bardzo dobrze śpiewają,  ale jakoś albo są mało charyzmatyczne, albo mają mało treści w sobie, albo za mało żądni są sukcesu medialnego. To trochę wynika z tego, że w szkole  jest bardzo dużo przedmiotów muzycznych. Są też przedmioty takie trochę zahaczające o zadania  aktorskie, ruch, bo wiadomo, że wokalista musi przejść trochę inny trening niż instrumentalista.  Niestety mało jest zajęć, które pobudzałyby  taką prawdziwą potrzebę  kreacji. Mało jest typowych zadań dla frontmenów i osób,  które mogą dobrze  same stanowić  o sobie, które mogą dokonywać wyborów, kształtować swoją artystyczną osobowość.  Próbować  zaczynać kształtować tę osobowość, bo na studiach nie da jej się ukształtować kompletnie. Można próbować wypracować kierunek rozwoju i uzbroić delikwenta w narzędzia warsztatowe.

Wydaje mi się, że to trochę czasy doprowadziły do tego. Teraz jest dużo technologii, a mniej sensu i treści. Nawet na przestrzeni ostatnich 10 lat obserwuję taką zmianę wśród młodych ludzi. Wszyscy czekają na receptę łatwą:
„Jak to zrobić?”
„Musisz zrobić to, to i tamto i będzie dobrze”
„Aha.  Dziękuję,  do widzenia„,  „Może mi pani to napisać i przesłać mailem?”

I myślę sobie, cholera,  że to nie o to chodzi w tym całym śpiewaniu. Że nie pielęgnuje się dobrych wzorców. Jeszcze za czasu moich studiów myśmy się fajnie bawili, muzykowali, również za darmo. Nie było właściwie możliwości wejścia do ćwiczeniówki [red. pokój do ćwiczeń indywidualnych],  bo wszystkie były zajęte, a w momencie, gdy opuszczałam Akademię Katowicką jako wykładowca, na korytarzach były  przeciągi – studenci w ciągłych rozjazdach.  „Dżobowali”, co w zasadzie uniemożliwiało studiowanie.  Być może to błąd w systemie. Być  może powinno być tak,  jak w szkołach aktorskich,  gdzie na I roku jest zakaz pracy w roli aktora i  jak kogokolwiek przyłapią na czymkolwiek, na co dziekan nie wyraził zgody, to wylatuje. Pierwszy rok jest selekcyjny i to, że się ktoś dostał, nie gwarantuje tego, że zostanie do końca. Nie chałturzy się – pewnie dlatego, że mniej się umie, niż muzycy, dla których studia są tylko etapem w rozwoju. Aktorzy uczą się zazwyczaj od początku. Być może jest za mała presja na muzyków, za małe wymagania dyscyplinarne. Może trzeba kogoś zamknąć w 4 ścianach, nie pozwolić mu na pewne rzeczy za wcześnie po to,  żeby zmusić do myślenia, po co to robi, dlaczego wybrał taką drogę. Jak chcesz u cioci na imieninach śpiewać, albo grać na weselach, to nie musisz od razu kończyć studiów muzycznych.

Po kilkunastu latach doświadczenia pedagogicznego wzbogaconego wieloma warsztatami i udziałem w przesłuchaniach, jak możesz określić główne problemy amatorów?
Amatorzy się boją. Zazwyczaj mają  straszne kompleksy wobec nie-amatorów, które najczęściej objawiają się tym,  że dla nich różnica między wokalistą niewykształconym muzycznie i wokalistą  po szkole muzycznej to jest niebo a ziemia, bo  tego nie znam, tamtego nie znam, nie umiem czytać nut, jestem więc gorszy.

Ja mówię : „Ludzie, przecież to nie ma większego znaczenia. W przypadku śpiewania często tak jest, że wykształcenie muzyczne  nie warunkuje niczego”.

A czasami brak wykształcenia muzycznego może być też atutem.
Tak, bo człowiek jest wtedy otwarty. Bardziej rozedrgany i percepcję ma raczej czuciową, emocjonalną, a nie intelektualną. U amatorów z jednej strony to są kompleksy, z drugiej  czasami jest  za duża  brawura, jakby brak umiejętności ocenienia tego, że się poszło trochę za daleko i to nie siedzi tam, gdzie siedzieć powinno. Ani szkoła, ani jej brak tego nie załatwiają. Tylko proces rozwoju polegający na doświadczaniu takich, a nie innych rzeczy – może spotkaniu określonych osób na swojej drodze,  może to być pokończenie szkół, może być muzyczna ulica,  mogą  to być płyty,  których się słuchało – to właśnie decyduje o tym, jaki ten sukces będzie. I to wszystko, co przyjmujemy, powoduje,  że jesteśmy bardziej wprawieni, wyrafinowani,  albo zatrzymujemy się na pewnym etapie. I to jest różnica pomiędzy profesjonalizmem, a  nieprofesjonalizmem.

Profesjonalizm to są takie diabelskie niuanse,  te szczegóły,  które pozwalają zrobić coś bardzo finezyjnego.  A jak ktoś się zatrzymuje na ciosanym,  topornym etapie,  to  będzie często poprawny, rzetelny i nic więcej.

Wiem,  że podczas swoich poszukiwań zetknęłaś się z techniką Speech Level Singing. Jakie jest  Twoje zdanie na temat tej techniki?
Na początku jej uległam.  Jak każdy pewnie,  kto się z tym zetknął, bo chyba  trudno temu nie ulec. Jednak podpadło mi  to w jednym miejscu. Podpadło mi, że według nich   nie ma żadnej  innej drogi do Rzymu, a przecież od początku świata wiadomo, że do Rzymu prowadzi  wiele dróg.  Natomiast  twórcy SLS  akceptują tylko jedną drogę.

Jeśli chodzi o podwaliny teoretyczne,  o rozpracowanie całego systemu, to chylę czoła.  To jest mądrze wszystko zrobione, bardzo dobrze oparte na fizjologii, anatomii,  na znajomości rzeczy. Natomiast jedno, co jest moim zdaniem złe w tym wszystkim , to to,  że jak człowiek się temu podda,  to o niczym innym nie myśli i zaczyna się bać. Boi się,  że jak zrobi coś innego,  to straci  zdrowie, zaszkodzi sobie, popełni błąd. Myśli tylko: „Nie tak, tylko tak. A tu nie zaśpiewał dobrze, bo nie było dźwięcznie”.  A przecież  głos nie zawsze musi być dźwięczny. Kto to powiedział? Nie można podporządkować wszystkiego jednej  idei technologicznej. No  i zaczęłam się nie zgadzać.  Dużo z tego skorzystałam,  dużo się nauczyłam,  bo przez kilka lat się tym zajmowałam. Nawet w pewnym  momencie bardziej intensywnie,  bo też chciałam to zrozumieć na samej sobie.

Wątpliwe jest też dla mnie budowanie filozofii szkoły w oparciu o przekonanie że nauczymy  kogoś śpiewać jak Stevie Wonder, Barbra Streisand czy Michael Jackson, którzy faktycznie tą metodą pracowali, chodzili na zajęcia. Z sympatii do jej twórcy i pewnie w uznaniu jego umiejętności i efektów pracy, zgodzili się nawet na zamieszczenie zdjęć i opinii w podręcznikach towarzyszących tej technice. Trzeba jednak pamiętać, że trafili tam już jako wielkie gwiazdy. Ktoś z wielką osobowością, z wypracowaną latami  umiejętnością pracy własnym głosem (czasem nawet z błędami technicznymi ale w charakterystyczny dla siebie sposób),  który trzeba naprowadzić na bardziej fizjologiczne tory, bo może był przemęczony po intensywnej pracy, chory, mógł wymagać rekonwalescencji po zabiegach chirurgicznych, nie może być miarodajną wizytówką tej, ani żadnej innej metodologii. Czym innym jest korygować technicznie mistrza, a czym innym edukacja od podstaw.

Ja nie umiem podporządkować się jednej szkole. Nie chciałam się pakować  w robienie certyfikatów z czegoś, nie mając możliwości korzystania z innych rzeczy. Poza tym „nie moje” jest podejście do śpiewania stricte  naukowe i technologiczne.

Kiedyś  poleciałam prowadzić warsztaty do Ankary  na wydział jazzowy amerykańskiego uniwersytetu. Tam przyjeżdżają na kliniki ludzie z całego świata, bo uczelnię stać na to. Po moich warsztatach byli ukontentowani głównie tym,  że prowadziłam je inaczej niż wszyscy, bez schematów i stereotypów. Uczę po swojemu, „po serafińsku”,  podpierając się wiedzą czerpaną ze szkoły zachodniej, ale w oparciu o rzeczy dla mnie najważniejsze. Znam trochę te szkoły, tylko że ja nie byłam uczona takim trybem.  Ja się właściwie sama uczyłam, sama dochodziłam do pewnych rzeczy.  Wydaje mi się, że to jest cenne, bo jak sobie człowiek coś tam swojego wypracuje, to potem z rzeczy spotkanych po drodze jedno bierze, inne odrzuca.

Uważam, że ktoś, kto nie przeszedł szkoły życia w śpiewaniu, kto nie ma doświadczenia jako wokalista, nie może nauczyć ludzi śpiewać w kompletnym znaczeniu tego słowa. Może uczyć tylko tego, żeby otwierały się pewne miejsca. Utwory, które się śpiewa  głosem, który tylko brzmi, a muzycznie i stylistycznie nic z tego nie wynika, to dla mnie utwory martwe. Tym bardziej widzę to po aktorach, dla których technologia to czysta abstrakcja. Ich uczy się odczuwania. A techniczne rozpracowywanie muzyki bez podwaliny w muzykalności, czy ma sens?…

Czyli współpraca z aktorami procentuje?
No tak. Aktorzy przechodzą inną edukację. Oni przechodzą intensywny trening emocjonalny,  ponieważ to jest innego rodzaju praca. Głos musi pracować trochę inaczej.  Wokaliści skupiają się na tym, żeby przeprowadzać głos przez rejestry tak,  żeby był jednolity brzmieniowo na całej skali. U aktorów nie ma to tak dużego znaczenia. Głos musi być brzmiący, charakterystyczny, emocjonalny, musi być słyszalny na scenie w teatrze. Tutaj zbędna jest koncentracja na prowadzeniu głosu po wysokościach dźwięku.

Koniec części II
Rozmawiał: Wojciech Wądołowski

czerwiec, 2010 r.