Aga Zaryan 3

Część III
Nie zostałam wypromowana w ciągu jednego sezonu
 
 
Większość Twoich płyt została nagrana z wykorzystaniem skromnego instrumentarium. Celowo?
Tak, zależy nam, żeby wersje na żywo brzmiały podobnie. Oczywiście, że na koncertach za każdym razem gramy różnie: inne tempa, zmieniające się emocje, improwizacje. W zależności od naszych nastrojów za każdym razem gramy trochę inaczej.  Tak to sobie jednak wyobrażam, że brzmienia z płyty to jest coś, czego  ludzie mogą spodziewać się na koncertach.
 
Kiedy się dowiedziałem, że będziesz nagrywała „Księgę Olśnień” po polsku, bałem się, że ta cała magia, która jest na płycie anglojęzycznej, ucieknie. Bałem się, że nie da się tego zagrać i zaśpiewać lepiej, no i po wysłuchaniu płyty moje obawy się potwierdziły.
To ciekawe, bo zdania są podzielone. Słyszę wiele głosów, że polska wersja jest bardziej interesująca. Inni wolą brzmienie angielskiej wersji. Dla każdego coś dobrego. Sam Miłosz namawiał, żeby porównywać przekłady jego wierszy. Ja namawiam do poznania dwóch wersji „Księgi Olśnień”.
 

Mam jednak wrażenie, że muzyka została napisana do tekstów angielskich i wierne przyłożenie jej do tekstów polskich, z inną melodyką, frazowaniem, trochę odbiło się na ostatecznym kształcie.
I to jest fajne, bo są zwolennicy jednej i drugiej płyty. Na Face Booku obserwuję ciekawą dyskusję moich fanów. Ktoś na przykład pisze: „Dziękuję za polską Księgę olśnień”, a inny: „Wolę wersję angielską”.  Za chwilę ktoś następny pisze, że lubi  obie płyty!
 
Michał komponował głównie do tekstów angielskich, ale kilka utworów pisał z myślą o polskim tekście. Ja wymyśliłam kilka melodii, jeden utwór napisał wspaniały David Doruzka. Ja obie wersje płyty lubię, ale nadal uważam, że angielski jest znacznie bardziej śpiewnym językiem.
 
Wyróżniającym się utworem na Księdze olśnień jest „To jedno”, który śpiewasz z Grzegorzem Turnauem.
To jest pierwszy duet, który nagrałam na swojej płycie. Długo się broniłam przed śpiewaniem duetów, bo nie do końca rozumiałam powód, dla którego miałabym to zrobić. I dopiero teraz nadszedł ten moment, kiedy chciałam zaśpiewać w duecie i to właśnie z Grzegorzem.
 
Współpracowaliśmy  przy ubiegłorocznym projekcie charytatywnym organizowanym przez Trójkę, więc wiedziałam, że dobrze mi się będzie z nim śpiewało. W dodatku pomyślałam tak: Grzegorz pięknie śpiewa po polsku i zawsze wybiera dobre teksty i podobnie jak Miłosz jest związany z Krakowem. Jest więc idealnym kandydatem.
 
A jak Grzegorz Turnau zareagował na Twoje zaproszenie?
Ucieszył się, ale powiedział, że zanim się zgodzi, musi  posłuchać piosenki, żeby  ocenić czy jej nie popsuje. Oczywiście, że jej nie zepsuł, a wręcz genialnie swoją postacią ubarwił. I jest to utwór, który świetnie promuje płytę. Później okazało się, że popełniłam faux pas, bo Grzegorz równie dobrze śpiewa po angielsku, o czym nie wiedziałam. Po nagraniu, gdy Grzegorz się dowiedział, że jest już wersja angielska, spytał mnie żartobliwie, dlaczego nie zaprosiłam go również do tamtej wersji. 
 

Zdobyłaś kilak ważnych nagród, bo oprócz Fryderyka masz jeszcze na koncie kilka prestiżowych nagród czytelników Jazz Forum, a ostatnio nagrodził Cię Minister Kultury. Można te zaszczyty jakoś sklasyfikować?
Dla muzyka nagrody są miłe i są potwierdzeniem, że są ludzie, którzy  cenią to co robię i tego potrzebują. Nagroda to wyjątkowe podziękowanie za pracę, ale najgorsza rzecz dla artysty to myślenie o nagrodach, odcinanie kuponów od tego, co się kiedyś zrobiło. Albo próby sztucznego zadowalania publiczności, zastanawianie się, czego oni by ode mnie chcieli? Trzeba myśleć, co się samemu czuje i tworzyć według osobistego kompasu estetycznego. Wtedy można się dalej bezkolizyjnie i na luzie rozwijać. 
 
Gdybym nie miała tych nagród, to i tak dalej tworzyłabym i śpiewałabym to co mi w duszy gra. Nie zostałam wypromowana w ciągu jednego sezonu. Wiele lat czekałam na ten sukces. W ciągu dnia uczyłam angielskiego, wieczorami śpiewałam w klubach. Cieszę się więc, że ten moment przełomowy nadszedł  i że w naszym kraju jazz ma swoje mocne miejsce.
 
Wydaje mi się, że momentem przełomowym w Twojej karierze była płyta „Picking up the pieces”.
Oczywiście, że tak! To był moment, w którym zajął się mną profesjonalny menedżer. W Polsce artyści za mało jeszcze o tym mówią, bo opowiadając o swoich osiągnięciach, nie wspominają o ludziach, którzy za tymi dokonaniami stoją. Odniesienie sukcesu to jest splot kilku wydarzeń: talentu, pracy, określonej wizji,  ale też i ludzi, którzy nam pomagają. Artysta sam nie jest w stanie się wypromować, zresztą według mnie nie godzi się, żeby artysta sam się rozpychał. Ja nigdy taka nie byłam, mimo że jestem osobą energiczną. Jak wielu artystów czekałam aż zostanę dostrzeżona, bo wolałam się skupiać na muzyce, a nie na tym, żeby gdzieś bywać i się pokazywać.
 
U nas nie ma jeszcze wielu profesjonalnych menedżerów. Mam nadzieję, że to się będzie powoli zmieniało, bo jest ogromna potrzeba, żeby pomagać wielu młodym artystom. Oni są kompletnie zagubieni, nie wiedzą o tych wszystkich mechanizmach show biznesu. I do tego właśnie potrzebny jest menedżer, czyli człowiek od czarnej, niewidocznej dla publiczności, roboty. Menager i dobry prawnik od prawa autorskiego. To podstawa ! Artyści nie znają się na kontraktach i na wielu kwestiach pozaartystycznych. Mamy często głowę w chmurach.
 
Wracając jeszcze do wokalistek ze złotej ery jazzu. One bardzo często  były babo-chłopami, bo w tym męskim świecie były zdominowane przez silnych facetów. Musiały więc sobie dawać radę, bo brakowało im ochrony osób wspierających i pomagającym im w tym często mało przyjemnym świecie biznesu muzycznego. Umiały huknąć i nie dawały sobie wejść na głowę. Niestety często stawały się świadome za późno. Polecam fascynującą biografię Niny Simone. Jej historia jest przestrogą dla wszystkich wokalistów
 
Dzięki dobrej „ochronie” można spokojnie tworzyć. Wtedy wszyscy są zadowoleni.
 
 
Rozmawiał:  Wojciech Wądołowski
październik, 2011 r.