„Lullaby of Birdland”
W naszej wędrówce po najsłynniejszych coverach najczęściej słuchamy piosenek zadomowionych w historii muzyki. Zwykle są to utwory sklasyfikowane na liście Hot 500 magazynu Rolling Stone. Dziś piosenka, której w tym zestawieniu nie ma, a mimo to jest bardzo popularna. Co prawda popularność tego utworu ogranicza się głównie do wąskiego kręgu, ale za to jakiego! Wszak to ceniony standard jazzowy.
„Lullaby of Birdland” została napisana przez dwóch Geroge’ów – Shering’a i Davida Weissa. Ten drugi podpisał się pod tekstem pseudonimem (B.Y. Forster) z uwagi na regulację prawną zakazującą współpracy członków dwóch konkurencyjnych stowarzyszeń autorów i kompozytorów (BMI i ASCAP). Tytuł piosenki jest hołdem złożonym legendarnemu muzykowi jazzowemu Charliemu „Bird” Parkerowi. W ten sposób dochodzimy do sedna – przy takiej inspiracji nie mogło być inaczej, piosenka została od razu przyjęta przez środowisko jazzowe i bardzo dobrze się w nim czuje.
Samo słowo „birdland” jest tu kluczowe dla zrozumienia tekstu, a zwłaszcza jego źródeł. Po polsku można je przetłumaczyć „kraina ptaków”, pod warunkiem jednak, że te dwa słowa się rozdzieli (bird, land) – pisane łącznie są właściwie nieprzetłumaczalne, bo są nazwą własną. A ta nazwa to kilka znaczeń: tytuł kompozycji Joe Zawinula nagranej z zespołem Weather report, a przede wszystkim słynny klub jazzowy w Nowym Jorku, którego nazwa jest hołdem złożonym wielkiemu „Bird” Parkerowi. I właśnie tytuł dodaje magii tekstowi, który odarty z legendy jest typowym ckliwym tekstem, jakich na świecie są zapewne tysiące.
Kołysanka z krainy ptaków
To co zawsze słyszę,
Kiedy wzdychasz,
Nigdy w mojej krainie słów nie było sposobu, by wyrazić
w jednym zdaniu, jak się czuję
Czy kiedykolwiek słyszałeś dwie turkawki
które gruchając pieszczą się?
To rodzaj magicznej muzyki, która powstaje z naszych ust
kiedy się całujemy
I jest płaczliwa stara wierzba
Ona naprawdę wie, jak płakać,
Tak ja płakałabym w poduszkę
Gdybyś powiedział mi żegnaj i do widzenia
Kołysanko z krainy ptaków szepnij cicho
Pocałuj mnie słodko i pójdziemy
Lecąc wysoko w krainie ptaków, wysoko na niebie w górze
Wszystko dlatego, że jesteśmy zakochani
Wykonanie, które z tą piosenką jest chyba najbardziej kojarzone, to wersja niedoścignionej Elli Fitzgerald. Już wielokrotnie w naszym cyklu spotykaliśmy się z tą wspaniałą artystką i jej geniuszem wykonawczym, którego nie ma sensu nawet komentować. Wystarczy posłuchać.
W tym samym okresie nagrywała inna gwiazda amerykańskiego jazzu, Sarah Vaughan, wieczna konkurentka Elli . Jej wersja jest równie znakomita, aczkolwiek mocno różniąca się koncepcyjnie. Tutaj zastosowano znacznie wolniejsze tempo, dzięki czemu piosenka jest dużo spokojniejsza, co zostało jeszcze podkreślone ciekawym wstępem. Taki nastrój bardziej przystaje do kołysanki, jaką (sądząc po tytule) jest ta piosenka. Z drugiej jednak strony, po analizie tekstu można odnieść wrażenie, że tytuł jest przypadkowy.
Ten raczej naiwny i niezbyt wysokich lotów tekst dopiero zabrzmiał wiarygodnie w ustach Amy Winehouse. Biorąc pod uwagę życiorys artystki i tematykę pisanych przez nią piosenek, frazy o pieszczących się turkawkach nabierają zupełnie innego sensu. Być może to z mojej strony daleko posunięta nadinterpretacja, ale takie było moje pierwsze skojarzenie. Osobna kwestia to popis wokalny Amy, która w tej piosence udowodniła, że była wybitną wokalistką.
Na ogół piosenka jest wykonywana dosyć szybko, jak na swing przystało. Jedno z nielicznych nagrań, w których udało się utrzymać nastrój kołysanki, to nagranie raczej ilustracyjne. Wykonanie Yoko Kann, ścieżka dźwiękowa do kreskówki posiada to wszystko, czego chce się usłyszeć w utworze mającym zrelaksować. W tym wykonaniu urzeka powściągliwość wykonawcza, bardzo przemyślana aranżacja, a przede wszystkim właściwy klimat.
Dlaczego Lullaby of Birdland jest głównie wykonywana w środowiskach jazzowych? Jednym powodem jej pochodzenia, a raczej inspiracja autorów osobą wielkiego muzyka. Piosenka utrzymana jest w charakterze swingu, od którego do jazzu jest trochę bliżej niż do popu. Być może dzieje się też tak za sprawą niełatwej linii melodycznej, naszpikowanej trudnymi interwałami i progresjami. Czyste zaśpiewanie tego utworu wymaga dobrego warsztatu i muzykalności, a te atrybutu bliższe są wokalistyce jazzowej, która z definicji spotyka się z niełatwymi zwrotami melodycznymi. Wszak sama sztuka improwizacji głosem, to już zdecydowanie wyższa szkoła jazdy, a wykorzystane w tej piosence zwroty harmoniczne wymagają od wokalisty niezwykłej precyzji.
Aby nie być gołosłownym proponuję nagranie kolejnej znakomitej wokalistki, Dee Dee Bridgwater, artystki znanej z poszukiwania swojej drogi ekspresji. Jej wersja właściwie składa się z dwóch części, w dodatku wykonanych w kolejności odwrotnej. Druga część to klasyczna wersja jazzowa: podanie tematu, a później fantastyczna improwizacja. Jednak swoją wersję artystka rozpoczęła formą, która wymyka się klasyfikacji – jest przede wszystkim bardzo nowoczesna, ale z umiarem. To właśnie potwierdzenie na ciągłe poszukiwania artystki.
Piosenka, nie wiedzieć czemu stała się domeną śpiewających pań. Czyżby chodziło tu o infantylny tekst, który jeszcze jako tako brzmi w kobiecych ustach, a kompletnie nie przystaje do faceta? Być może. Historia muzyki rozrywkowej zna wiele przykładów zaszufladkowania jakiegoś utworu bez logicznego uzasadnienia. Najlepszym przykładem, że mężczyzna może tę piosenkę zaśpiewać równie interesująco, jest tu Mel Torme. Takie wykonanie to dowód najwyższej maestrii – przede wszystkim piosenka zaśpiewana jest bardzo lekko, ze starannym frazowaniem, niezwykle muzykalnie i po prostu wdzięcznie. Liczne wokalizy dodają niesamowitego uroku i jeszcze tę lekkość podkreślają.
Jak przystało na standard jazzowy, utwór można usłyszeć w wykonaniu wielu znakomitości tego gatunku. Wersji instrumentalnych jest tak dużo, że nawet trudno skupić się na tych najlepszych. Dlatego wybieram 2 wersje odległe od siebie, chociażby po to, aby pokazać, że jazz jest tak pojemnym gatunkiem, że tylko kompletny ignorant mógłby nie zauważyć różnic. Na przykład świetna wersja Kenny Drew Trio, która w swojej koncepcji koresponduje z wizją Dee Dee Bridgwater. To właściwie klasyczne, bardzo lekkie wykonanie, stawiające na nastrój, a nie popisy muzyków. Bardzo długi wstęp do tej wersji to rodzaj miniatury fortepianowej, nawiązującej bardziej do muzyki klasycznej. Całość elegancka i po prostu smaczna.
Zupełnie inny charakter ma propozycja Count’a Basie’go. Tu głównie słychać konkretną bigbandową robotę. Jest tanecznie i lekko, ale z charakterem. Wszak Basie to w jazzie nie byle kto, a jego przydomek „Count”(Hrabia) też o czymś świadczy.
Najważniejszą różnicą między słuchaniem coverów piosenek popowych, a utworów należących do jazzowej klasyki, jest bogactwo materiału. W tym drugim przypadku utworów interesujących lub znakomitych jest znacznie więcej. Prawdopodobnie wynika to z tradycji jazzu – tutaj granie standardów jest dyscypliną obowiązkową, stąd już od pierwszych momentów zetknięcia się z tym gatunkiem muzycy uczą się szacunku do pierwowzoru. Uczą się także poszukiwania osobistego stylu, bo tylko pokazanie siebie poprzez pryzmat znanego utworu ma sens i jest jedynym uzasadnieniem dotykania kawałka historii.
Wojciech Wądołowski
Listopad, 2013 r.